Zaoszczędzę Wam zaglądania w kalendarz. Tak, mamy rok 2013.
Zaoszczędzę Wam zaglądania w kalendarz. Tak, mamy rok 2013.
W naszym kręgu kulturowym funkcjonuje obraz Kuby jako odciętej od świata enklawy komunizmu bez dostępu do rzeczy dla nas powszechnych. To w pewnej mierze prawda, bo na przykład internet jest w Hawanie i okolicach dobrem reglamentowanym. Okazuje się jednak, że z kulturą masową nie jest na Kubie tak źle, jak mogłoby się wydawać. A przynajmniej nie było do tej pory.
W szarej strefie, często na licencjach restauracji, funkcjonowały bowiem prywatne salony gier wideo i kina. Nie było na nie oficjalnego przyzwolenia od rządu Raula Castro, ale przymykano na ten "proceder" oko. Sytuacja zmieniła się w miniony weekend, gdy zadecydowano, że taka rozrywka propaguje "frywolność, przeciętność, pseudokulturę i banał" oraz "jest wbrew kubańskiej filozofii, która na pierwszym miejscu w konsumpcji kultury stawia jakość". Prowadzenie przybytku z grami wideo czy niezgodnymi z linią partii filmami jest od teraz nielegalne.
Obywatele są tym samym skazani na starannie dobierane przez aparatczyków dobra kultury. Przynajmniej na papierze, bo nie wierzę, żeby szara strefa nie przeistoczyła się teraz w zupełnie czarną.
Na koniec przytoczę słowa ojca piątki dzieci, z którym rozmawiał dziennikarz New York Timesa:
Młodzi ludzie potrzebują tych salonów. Spędzają czas w nich, a nie na ulicy.
To pokazuje, że chodzi coś znacznie więcej niż tylko rozrywkę.