Przeliczanie godzin spędzonych z grą na złotówki to bzdura.
Przeliczanie godzin spędzonych z grą na złotówki to bzdura.
Jakiś czas temu "polubiłem" na Facebooku profil PlayStation Polska. Dzięki temu na mojej tablicy pojawiają się najnowsze zapowiedzi, konkursy, informacje o konserwacjach PSN-u i inne treści PR-owej komunikacji. Od kilku tygodni PlayStation Polska karmi mnie reklamami najważniejszej premiery pierwszego kwartału na PlayStation 4, czyli The Order: 1886, pod którymi zawsze, ale to zawsze pojawiają komentarze typu: "5h gry za 250zł? Dziękuję, poczekam na obniżkę", "powinna być sprzedawana za pół ceny", "to jest interaktywny film za ponad dwie stówy, a nie gra" etc. Czytam sobie te komentarze, sam do końca nie wiem po co, bo już dawno doszedłem do wniosku, że mamy do czynienia z kolejną burzą szalejącą w szklance wody.
Na początek deklaracja: nie grałem w The Order: 1886, czyli pod tym względem jestem na równi z, jak mniemam, większością tych, którzy narzekają na "5-godzinny gameplay". Druga sprawa, nie mam zamiaru bronić zawartości gry Ready at Dawn i tego, czy warto się z nią zapoznać (bo przecież nie wiem, czy warto). Pragnę jedynie powiedzieć, dlaczego ocenianie gry przez pryzmat jej długości i premierowej ceny jest nieporozumieniem.
Nie zwykłem patrzeć na gry wyłącznie jak na produkty, ale przede wszystkim jak na dzieła kultury, które nie ustępują książkom, filmom etc. Stąd wynika moje przekonanie, że chęć obcowania z dziełem (pop)kultury nie powinna być zależna od jego ceny, a tym bardziej objętości. Czy książka mająca 500 stron i kosztująca 39 złotych jest bardziej wartościowa od cieniutkiej nowelki za 50 złotych? No, niekoniecznie. Albo czy idąc do kina, chętniej płacimy za dłuższe widowisko? Być może w pewnych przypadkach tak, ale sami przyznacie, że wersja reżyserska Władcy pierścieni nie jest automatycznie lepsza od filmu krótkometrażowego, bo trwa ileś tam godzin dłużej.
Innymi słowy, jeżeli chcę poznać świetnie ocenianą powieść liczącą 150 stron, albo obejrzeć doskonały, 40-minutowy dokument, to czy powinienem się wstrzymać z lekturą/seansem, bo książka/film kosztuje tyle samo co trylogia fantasy i 24-odcinkowy serial na DVD? W moim przekonaniu nie, więc dlaczego w przypadku gier powinno być inaczej?
Zawsze, kiedy słyszę zarzut o "zbyt krótkiej" grze, za którą trzeba zapłacić "zbyt dużo" pieniędzy, przypominam sobie Podróż na PlayStation 3 i Gone Home na PC. Dwie ogromnie ważne, na swój sposób przełomowe i z pewnością warte uwagi gry, które można ukończyć w jeden wieczór. Według howlongtobeat.com przejście każdej z nich zajmuje przeciętnie dwie godziny, przy czym wyciśnięcie wszystkiego z Gone Home to dodatkowe 30 minut, zaś 100% w Journey zajmuje maksymalnie 5 godzin. Nie są to oczywiście pudełkowe gry AAA, ale i tak 120 minut za ~60 złotych to dla wielu graczy "słaby biznes". Tyle tylko, że te dwie godziny przekładają się na niesamowite doświadczenie. Obcowanie z nietuzinkowymi pomysłami, których próżno szukać w konkurencyjnych tytułach rozpisanych na kilkanaście (albo i więcej) godzin.
Jestem więc w skrajnej opozycji do pomysłu przedstawionego przez Jacka Głowackiego z Onetu, który na zeszłorocznym Pyrkonie mówił o możliwości wprowadzenia nowego sposobu oceniania gier. Mianowicie, na końcu recenzji oceny w skali 1-10 miałyby zostać zastąpione "oceną" w złotówkach. Po to, by gracz widział, że dany tytuł jest warty sprawdzenia za 20, 50, 100 czy ileś tam złotych. Tym samym wszyscy gracze - nastolatki z kieszonkowym i dorośli zarabiający na swoje hobby - zostają wrzuceni do jednego wora, bo nie jest ważne, kto i ile pieniędzy może/chce przeznaczać na gry. Pomija się fakt, że ktoś jest skłonny wydać 250 złotych na dobre, kilkugodzinne doświadczenie, a ktoś inny woli za tę kwotę kupić pięć "indyków". Przeciętna gra staje się więc odpowiednikiem filmu, na który nie warto iść do kina i wydawać kilkadziesiąt złotych na bilety. Ale jak pojawi się na DVD w piśmie kobiecym za 9 złotych, to można kupić i obejrzeć.
Ostatnie dwa zdania powinienem dać w cudzysłów, bo są zupełnie nie moje i uważam, że konkretne gry, tak jak filmy, książki i inne dzieła kultury są albo warte poznania, albo nie. Tak po prostu. Pieniądze nie mają tu nic do rzeczy, bo przecież nie będę tracił cennego czasu na granie w crapa, tylko dlatego, że kupiłem go w bundlu za dolara. I nie piszę tego z pozycji recenzenta, który dostaje wymarzone tytuły za friko. Dobra, czasem trafiają się rzeczy, w które bardzo chcę zagrać i nie muszę za nie płacić, bo taka praca, ale przez wiele lat nie miałem tego przywileju. Mało tego, nadal kupuję mnóstwo gier za własne pieniądze i jestem skłonny "dużo" wydać na tytuł, który jest moim zdaniem wartościowy (o tobie mówię, Xenoblade Chronicles).
Kiedy czytam te wszystkie komentarze o The Order: 1886 - że za krótko, że za drogo - mam ochotę po ludzku zapytać o wzór na stosunek ceny do długości. I przypomina mi się tekst Dominika Gąski o tym, jakie znaczenie ma ilość kilometrów kwadratowych w Wiedźminie 3. Zamiast tego siedzę jednak przed swoim komputerem i dziwię się ludziom, którzy z miejsca odrzucają możliwość przeżycia potencjalnie wspaniałej przygody, tylko dlatego, że jest "za krótka". Pomijając fakt, że może być idealnie skrojona na X godzin, a każdy dodatkowy kwadrans byłby po prostu wydłużaniem zabawy na siłę. Podobnie jak dodanie multiplayera czy kooperacji, które w oczach wielu sceptyków automatycznie podbijają wartość gry, bo staje się dłuższa. Tylko czy ilość faktycznie zawsze idzie w parze z jakością?