Lost: Via Domus - recenzja

mastermind
2008/03/30 16:13

Zagubić się na własną rękę

Pocztówka z wakacji w tropikach. Tak się wszystko rozpoczyna. Jak w filmie...

Zagubić się na własną rękę

Zagubić się na własną rękę, Lost: Via Domus - recenzja

Fenomen serialu Lost (Zagubieni) jest niesamowity i zadziwiający. Wprawdzie od kilku już lat amerykańskie seriale z głównego nurtu stanowią zajmującą rozgrywkę telewizyjną, a najlepszymi tego przykładami są serie 24 Godziny czy Gotowe na wszystko. Jednak dopiero Lost to prawdziwe szaleństwo. Setki, a może tysiące serwisów w Internecie, tony gadżetów, miliony sympatyków, którzy na własną rękę próbują rozgryźć liczne niewiadome i z upodobaniem notują najmniejsze szczegóły. Zjednując sobie tak wielkie rzesze wielbicieli, Lost udowodnił również, że tajemnicza, zakręcona i nie do końca miejscami jasna fabuła ma ogromny potencjał na to, by zassać widownię. Pierwszy sezon serialu sprzedano do kilkudziesięciu krajów świata, a po nim przyszły trzy kolejne. Obecnie w USA trwa emisja czwartej części, która to już za jakiś czas trafi rzecz jasna do Polski. Godzi się jeszcze wspomnieć, że dwa pilotowe odcinki pierwszego sezonu były jednymi z droższych w historii telewizji. Kosztowały odpowiednio 10 i 14 milionów dolarów.

Kiedy w końcu czwarta część Lost zawita na nasze ekrany, rządni wrażeń i kolejnych zaskakujących rozwiązań fabularnych widzowie przez kolejne kilkadziesiąt godzin śledzić będą mogli losy kryształowo czystego (?) Jacka, tajemniczej i ponętnej Kate, nieprzeniknionego Locke’a, uwodzicielskiego Sawyera i reszty postaci, które za sprawą lotniczej katastrofy utknęły na oceanicznej wysepce. Zanim jednak to nastąpi, możemy zagłębić się śmiało w komputerową opowieść osadzoną w uniwersum wykreowanym przez talenty pomysłodawców filmu: J.J. Abramsa, Jeffreya Liebera i Damona Lindelofa. Oto bowiem na sklepowych półkach pojawiło się pudełko z napisem Lost: Via Domus. A na marginesie jeszcze drobna uwaga: dwa wspomniane we wstępie seriale również doczekały się e-granizacji. Jednak ani historia agenta Jacka Bauera, ani opowieść o dziwnej przyjaźni gospodyń z amerykańskiego przedmieścia nie zasługują na wzmianki w komputerowych annałach. Choć Lost: Via Domus nie jest z pewnością grą przełomową, ma jednak zdecydowanie to coś, co nie pozwala, podobnie jak w przypadku serialu, oderwać się ani na moment od ekranu.

Autorzy już na etapie scenariusza mieli nie lada orzech do zgryzienia. Wiadomo przecież, że serial ma wielu ważnych bohaterów, stąd pojawiało się pytanie, którego z nich uczynić główną personą gry. Tu powstawał kolejny problem. Gdyby, dla przykładu, wybrano Jacka – uchodzącego za przewodnika i swoistego szefa rozbitków, w jaki sposób należało poprowadzić fabułę, skoro wiele elementów przedstawił już serial? A może należało pokusić się o kontynuację? Ten pomysł najprawdopodobniej odpadł ze względów komercyjnych. Wykorzystany w grze materiał ciężko byłoby bowiem powtórzyć w serialu. Stanęło zatem na rozwiązaniu najmniej z pozoru logicznym, ale zdecydowanie najlepszym. Oto po rozpoczęciu zabawy dowiadujemy się, iż animować będziemy kroki nowego bohatera, nieznanego z ekranu telewizora pasażera felernego lotu 815. Dzięki temu podczas gry będziemy bezustannie spotykać się z innymi bohaterami serialu, a do tego zobaczymy kilka znanych już wydarzeń z innej perspektywy.

Filmowa przygoda

A zatem, zarówno intro, jak i początkowe sceny podążają znanym już tropem. Jesteśmy uczestnikiem katastrofy i cudem wychodzimy z niej cało. Jedno z pierwszych zadań polega na wyłączeniu uszkodzonych silników, które doprowadzić mogą do eksplozji. Następnie szybko okazuje się, że nasz bohater stracił pamięć, zapewne na skutek katastrofy, i nie tylko nie wie jak się nazywa, ale również nie wie, co robił na pokładzie samolotu i dokąd zmierzał. I tu napotykamy na pierwszy smaczek, który towarzyszyć będzie nam do końca. Lost: Via Domus w wielu momentach nasuwa miłe skojarzenia z serialem. Nie jest to może odkrywcze, wszak taki cel postawili sobie autorzy, ale trzeba przyznać, że zrealizowano to w bardzo emocjonujący sposób. Oto bowiem, gdy przez dłuższy czas bohater nie może sobie przypomnieć, kim jest, w pozostałych rozbitkach powstaje podejrzenie, że może należeć do Innych. Zatem jak najszybciej należy ustalić własne personalia!

Na drodze ku temu Lost: Via Domus staje się grą przygodową, momentami też zręcznościową – o czym za chwilę, a nawet logiczną (może lepiej logiczną z elementami logicznymi i zręcznościowymi). Przede wszystkim bowiem biegamy od postaci do postaci, rozmawiamy i wykonujemy szereg zadań, pozyskując przy tym przedmioty potrzebne do rozwiązania kolejnych zagadek. Jest jednak Lost: Via Domus liniowy jak kolejka na Kasprowy i można byłoby to uznać za poważną wadę (tak uczynilibyśmy w większości wypadków), gdyby nie jeden aspekt. Otóż tytuł ten jest niewiarygodnie wręcz filmowy. Grając, praktycznie ma się wrażenie, że jest się jedną z postaci serialu, a na tym tle liniowość aż tak bardzo nie doskwiera.

Jak na grę przygodową przystało, informacje pozyskujemy z rozmów, czasami jakiś zapisków i komunikatów, często ze wstawek fabularnych. Rozmowy są dość schematyczne i po prostu za każdym razem musimy odpytać każdą z postaci o podświetlone elementy interfejsu. Zostały one pogrupowane w kilka kategorii, a do tego dochodzi moduł sprzedaży, który uaktywnia się w ściśle zaplanowanych momentach. Przyznać trzeba, że sposób na prowadzenie konwersacji nie jest zbyt wyszukany, ale zważywszy na bardzo ciekawe informacje, które w ten sposób otrzymujemy (i to podane w dość skondensowanej formie), nie ma na co narzekać. Co do handlu, to rozwiązano go w ten sposób, że postacie sterowane przez komputer mają zazwyczaj kilka fajnych przedmiotów (np. pistolet, pochodnie, kanistry z benzyną, lampę naftową itp.), które by się nam przydały. My z kolei zbierać możemy tropikalne owoce, butelki z wodą i inne przedmioty, które morze wyrzuciło na brzeg. Każdy towar ma swój dolarowy przelicznik i właśnie na tej podstawie dokonuje się wymiany handlowej.

GramTV przedstawia:

W poprzednim odcinku

Wspomnieliśmy również o elementach zręcznościowych i logicznych. Są to minigierki, z którymi przyjdzie nam uporać się w kilku miejscach. Dla przykładu – ucieczka przed strasznym i tajemniczym czarnym dymem sprowadza się do wciskania w odpowiednich momentach dwu klawiszy – wślizgu i skoku, podczas gdy bohater przemierza w szalonym pędzie kolejne zakamarki dżungli. Elementy logiczne zostały przyporządkowane do urządzeń elektrycznych. Na specjalnych tablicach mamy montować swego rodzaju powiedzmy oporniki, w ten sposób, żeby prąd o odpowiednim natężeniu dotarł do kilku miejsc równocześnie. Trzeba się przy tym czasem nakombinować, ale stanowi to miłą odskocznię od zwiedzania, rozmawiania i biegania.

Warto teraz poświęcić słów kilka konstrukcji całej gry. A jest to konstrukcja dość nietypowa. Otóż – śladem pierwowzoru, każdy kolejny epizod, a więc jakby etap zabawy, rozpoczyna się streszczeniem poprzednich wydarzeń. Potem następuje krótka część rozgrywki, aż do słynnego napisu LOST, powiększającego się na cały ekran. Małe, a cieszy, zwłaszcza, że zabiegi te bardzo ładnie budują klimat, a resume na początku jest zawsze dynamiczne i nieźle zrobione. Ogólnie w przerywnikach filmowych czuć sprawną reżyserską robotę. Jest ich bardzo dużo, pojawiają się niemal przy każdej ważnej sytuacji i dodatkowo pozwalają nam uwierzyć, że oto gramy w Lost! Sama rozgrywka prowadzona jest z punktu widzenia trzeciej osoby. Gdy bohater się zatrzyma można rozglądać się w FPP, ale to w zasadzie nic nie wnoszący do zabawy detal. Generalnie można chodzić i biegać, a na takie ekstrawagancje jak skoki czy ślizgi pozwalać sobie tylko we wcześniej przewidzianych miejscach. W Lost: Via Domus przyjdzie nam też trochę postrzelać. I ponownie, wzorem z serialowych wydarzeń, nagle okaże się, że do dyspozycji jest pistolet. Zresztą w czasie gry można dość często zginąć. Raz wpadając w ciemności w jakąś zapadlinę, innym razem dusząc się w objęciach czarnego dymu, z którym nawiasem mówiąc zabawa w ciuciubabkę jest w kilku miejscach bardzo ekscytująca.

Istotnym elementem całej zabawy są również flashbacki, również znane widzom serialu. Nasz podopieczny jest fotografem i od czasu do czasu w pojawiających się znienacka wspomnieniach musi odszukać kilka istotnych elementów. Odbywa się to w ten sposób, że jakiś fragment wspomnień powtarza się bezustannie do momentu... No właśnie! W czasie tego powtarzającego się fragmentu możemy spacerować, rozglądać się i – co najważniejsze – fotografować. I ten aspekt jest najważniejszy. Flashback będzie bowiem trwał dopóty, dopóki nie złapiemy w kadrze kluczowego momentu ze wspomnień. Fajne to rozwiązanie, bo trzeba bacznie obserwować i przyglądać się wszystkiemu, co nas otacza.

Technicznie nienajlepiej...

Przechodząc już powoli do kwestii technicznych, trzeba powiedzieć, że grafika Lost:Via Domus jest bardzo nierówna. Oznacza to dokładnie tyle, że znakomicie wymodelowano większość postaci (Jack, Locke, główny bohater), które przypominają żywych aktorów, a jednocześnie nie zatroszczono się za bardzo o równie wysoki poziom otaczającego nas świata. Przy najwyższych detalach tragedii w sumie nie ma, jednak dokładnie widać, że pomieszczenia są trochę sterylne, a oteksturowanie przedmiotów ma konsolowy rodowód. Nawet dość ładnie wygląda sama wyspa, na której odwiedzimy m.in. plażę, rozbity statek czy słynne wejście do bunkra i wnętrze tej budowli. Dżungla nie jest rzecz jasna w żadnym stopniu porównywalna z tą z

Pora zastanowić się, jakie mankamenty ma gra Lost. Ktoś mógłby uznać, że wymagana jest do niej znajomość serialu, ale nie jest to do końca prawda. Po pierwsze, historia jest uniwersalna (poszukiwanie własnej tożsamości oraz rozwikłanie kilku zagadek). Po drugie, Via Domus można w zasadzie traktować jako zwykłą przygodówkę. Za wadę zatem nie można tego uznać, choć rzecz jasna znajomość tematu znacznie podbija filmowy klimat i, by tak rzec, ułatwia utożsamianie się z całością przedstawionych wydarzeń. Minusem jest natomiast zbytnie ograniczenie terenu działań. Bezustannie natykamy się na niewidzialne ściany, które nie pozwalają zmierzać do celu drogą, którą sobie wymyślimy. Wprawdzie liniowość można wytłumaczyć wymogami scenariusza i nawiązaniami do serialu, ale czy da się aby umotywować fakt, że nasz bohater stoi przed krzakami do pasa i nie może się przez nie przebić? W tym względzie autorzy pokpili sprawę, bo umiejętnie budowaną atmosferę takie uproszczenie po prostu momentami zabija. Drugi i w zasadzie ostatni mankament produkcji jest taki, że cała historia kończy się jednak stosunkowo szybko. Wprawdzie generalnie ostatnimi czasy mamy do czynienia z tendencją do tworzenia coraz krótszych gier, ale nie znaczy to wcale, iż ją popieramy.

Podsumowanie zabawy z Lost: Via Domus może być tylko jedno. Jak na typową produkcję wspierającą inny gatunek sztuki (w tym wypadku serial), jest to tytuł nadzwyczaj dobry. Wszyscy w branży wiedzą doskonale, że przy tego typu licencjonowanych samograjach zatrudnia się po prostu ekipę, daje niezbyt dużo czasu, a wymogi co do jakości są nieco obniżone. Producenci wychodzą bowiem z założenia, że i tak logo doskonale sprzeda kolejny produkt. Tymczasem w przypadku Lost: Via Domus możemy mówić o pozytywnym zaskoczeniu. Owszem, logo przyciąga, ale sama gra nie ma się za bardzo czego wstydzić. Nie jest to oczywiście kamień milowy komputerowej rozrywki, ale gustownie przygotowany produkcyjniak o znakomitym scenariuszu, pasjonującej historii i wykonaniu, które ujdzie w tłoku...

0,0
null
Plusy
  • filmowy klimat
  • ciekawy scenariusz
  • ładne postacie
Minusy
  • średnia grafika
Komentarze
47
Usunięty
Usunięty
06/04/2008 19:07

Gra nie za dobra......... wiec nie zagram

Usunięty
Usunięty
06/04/2008 19:06

Elendil tutaj w podkaście też podsumowali pięknie, ale samą "recenzję" http://www.gamehot.pl/podcasty/727/gamehotpl-podcast-epizod-31/

Usunięty
Usunięty
03/04/2008 20:45

Recenzja jednego z blogowiczów chaotic.blox.plMenu, jest, jest... Piękne. Ustawienia, opcje i odpalamy. Serce bije coraz szybciej. Genialne intro, które widziałem poniękąd już w trailerach. Tak właśnie, mimo krzyczących zewsząd nieprzychylnych komentarzy, podszedłem do Lost: Via Domus. Nie chciałem uwierzyć. Jak to? Komputerowy Lost beznadziejny do granic wytrzymałości? Niemożliwe! I tu mógłbym na chwilę przejmująco zawiesić głos, a potem dodać: pamiętacie, co powiedział kiedyś Alfred Hitchcock. Film mógłby zaczynać się od trzęsienia ziemi, a potem napięcie powinno narastać. Lost: Via Domus zaczął się od katastrofy lotniczej, a potem była już tylko dętka... Rozczarowanie na KAŻDYM kroku Elliot''a Maslow''a... Ubisoft, ten sam, który stworzył takie perełki jak Far Cry czy Splinter Cell, popełnił grzech ciężki - najgorszą przygodówkę jaką w życiu widziałem. Świat gry ograniczony z każdej możliwej strony. Nie możesz po prostu wejść w dżunglę, nie możesz popływać, nie możesz wejść do namiotu, ba! NIE MASZ SWOJEGO NAMIOTU! Zero interaktywności z otoczeniem, nie licząc kilku walizek, butelek i mango, które nie wiadomo po jaką cholerę zbierasz... Gra prowadzi cię za rączkę od początku do końca, jej liniowość nie zna granic. Pod tym względem już stary dobry Larry był lepszy. Zagadki? Zapomnij! Co rusz musisz uporać się z tablicą rozdzielczą wkrecając kilka bezpieczników - i to wszystko!. Przez chwilę zgłupiałem, bo przecież nasz bohater miał być fotoreporterem, tymczasem na wyspie przyszło mu być... elektrykiem! Klimat? Dreszcze przeszły mnie tylko RAZ. Jaskinie są piękne. Zgasła mi pochodnia, chwilę później zaatakował mnie czarny dym. Grając w nocy ze słuchawkami na uszach, można się wystraszyć. Grywalność? Grywalność to podstawa, a jej warunkiem jest scenariusz. Szczęka mi opadła po raz pierwszy, kiedy zorientowałem się, że nigdy nie spotkam Walta, Rousseau, Any-Lucii, Mr.Eko i kilku innych bohaterów serialu. Drugi raz, gdy załapałem, że nigdy nie będę obecny w serialowych momentach - porwania Claire przez Ethana, budowy kościoła Pana Eko, złapaniu Bena... Trzeci raz - kiedy spostrzegłem kilka kluczowych zmian w scenariuszu, np. to, że JA a nie Michael, sprowadzam Benowi Jacka i Kate! Bez komentarza. Po raz czwarty i ostatni, kiedy po kilku godzinach grania - osłupiałem - napisy końcowe i KONIEC GRY!!! Nieeee... Ubisoft odwalił chałturę, zrobił gierkę na "odwal się", po prostu. Nie chcę dobijać tej gry, ale głosu użyczyli bohaterom jedynie Yungin Kim i Michael Emerson! Czy było w Via Domus coś, co mnie urzekło? Tak, owszem. Wszystkie lokacje są dopracowane idealnie. Można spacerować po Łabędziu, Płomieniu, Hydrze i kilku innych, być w miejscach, których w serialu nie zobaczyliśmy. No i to, że gra zrobiona jest w konwencji serialu, tzn. kolejne etapy to epizody. Każdy z nich zaczyna się i kończy czymś zaskakującym. Po kilku momentach frunie na nas napis LOST. No i to "Previously on Lost..." to dodatkowy smaczek - wstawki przypominające historię tego, co już w grze przeszedłeś. Ale... to wszystko!!! Tragedia, katastrofa, niebywała pomyłka. Nie mogę zrozumieć, dlaczego? Przypominacie sobie kultowy odcinek drugiego sezonu - Lockdown? I rozmowę Locke''a z Ben''em, o liczbach, o stacji Łabędź... Ben wypowiedział wtedy pamiętne słowa. Tak sobie myślę, że gdyby Terry O''Quinn mógł zapytać Michael''a Emersona o grę Lost: Via Domus, ten odpowiedziałby mu podobnie jak wtedy: "This game... is a joke, John...". Jest mi bardzo przykro, że tak to wyszło, choć mogło być tak pięknie. Serial zostanie kultowym, ale gra... Jeśli jesteś kolekcjonerem - kup i postaw na półkę. Jeśli jesteś fanem - nawet nie patrz w sklepie na to pudełko... Taka moja rada. Pozdrawiam wszystkich lostowiczów i łączę się z Wami w bólu... http://chaotic.blox.pl/2008/03/Dzis-polska-premiera-gry-komputerowej-Lost .html




Trwa Wczytywanie