Niegrzeczni chłopcy Od razu na początku zaznaczamy, że najnowszy projekt Szwedów nie jest do końca Battlefieldem znanym z pecetów. Właściwiej byłoby napisać, że jest nim połowicznie. W Bad Company znajdziemy bowiem tryb zabawy dla jednego gracza, i to taki z prawdziwego zdarzenia, nie jakieś tam potyczki z botami.
Po rozpoczęciu gry poznajemy czterech nietuzinkowych bohaterów – żołnierzy, ale czy w pełni zawodowych? Tu już można by polemizować. Niemniej mundury mają i ślepakami bynajmniej nie strzelają. Jedynym, co odróżnia naszych wojaków od typowych mundurowych, jest fakt przydzielenia ich do kompanii "B", znanej także jako "Bad Company". Trafiają tu zazwyczaj "ochotnicy" mający parę grzeszków na sumieniu; jest to swego rodzaju wojskowy czyściec. Nic jednak nie wskazuje na to, by czwórka bad boyów miała się nawrócić.Wszystko zaczyna się niepozornie. Gracz wciela się w postać Prestona Marlowe'a, "świeżaka", który miał wątpliwą przyjemność zasilenia tytułowej kompanii. I już na początku przekonujemy się, że łatwego życia mieć nie będziemy, chyba że potrafimy powstrzymać śmiech w niektórych sytuacjach. A to nie zawsze jest takie łatwe, do czego skutecznie przyczynia się nasz niecodzienny skład.
Tworzą go – prócz Prestona – sierżant Redford będący dowódcą grupy i jedynym w miarę odpowiedzialnym jej członkiem. O wiele ciekawsi są pozostali dwaj koledzy. Pierwszym z nich jest Sweetwater, momentami cwaniaczkowaty okularnik specjalizujący się w ciężkim uzbrojeniu. W czasie akcji potrafi sypnąć zarówno niezłym tekstem, jak i konkretną porcją ołowiu. Zdecydowanie jednak gwiazdą Bad Company został w naszych oczach Haggard. Tego gościa można podsumować krótko – wariat. To właśnie owy wyluzowany wąsacz w czapeczce jest generatorem sporej ilości gagów i zabawnych scen. Jakby tego było mało, Haggard jest specem od broni dużego kalibru i lubi czasem grzmotnąć w przeciwnika z wyrzutni rakiet. Jest on też najbardziej napalony na złoto, które w pewnym momencie staje się dla naszej kompanii zdecydowanym priorytetem. Trzeba bowiem wiedzieć, że nie kierujemy tu grupą bohaterów wojennych, lecz oddziałem dezerterów. To właśnie złoto odkryte u jednego z rosyjskich oddziałów najemników jest ich jedyną motywacją do walki. Tak na dobrą sprawę, gracz nie wie nawet, w jakim dokładnie konflikcie uczestniczy, jakie są zamiary przeciwnika, a jakie amerykańskiej armii.Czwórka dezerterów stara się – oprócz wyjścia cało z wojennej zawieruchy – zagarnąć trochę cennego kruszca. Nie, poprawka. Oni chcą zdobyć całość ładunku i stawiają wszystko na jedną kartę! Z jakim rezultatem? O tym przekonacie się już sami. Dodam tylko od siebie, że spodobała mi się końcówka - istna ironia losu, ale więcej nie zdradzę.
Podróż naszych czterech pancernych (bez psa) to około dziesięć godzin strzelania, strzelania i po trzykroć niszczenia. Ot standard, esencja shooterów, którą Bad Company solidnie wykorzystuje. Preston, Redfort, Sweetwater i Haggard przedzierają się głównie przez zalesione tereny, pełne drobnych zabudowań i małych wiosek. Z pewnością zróżnicowanie teatrów działań nie jest najmocniejszą stroną tej gry, podobnie zresztą jak i same zadania. Informacje o nich przekazywane są oddziałowi za pośrednictwem komunikatorów, w których słyszymy przyjemny damski głos, z czym wiąże się jedna zabawna scenka. Otóż Sweetwater wydaje się być zainteresowany jego właścicielką, ale Haggard szybko go uświadamia, że głos owszem, może mieć seksowny, ale resztę już niekoniecznie... Jest to zresztą stały obrazek, gdy luzak z bazooką na plecach przedrzeźnia okularnika. Zadania niestety dość szybko stają się schematyczne, ograniczają się do celów typu "idź, zabij, wysadź w powietrze". Właściwie już po pierwszym etapie (a tych jest siedem) wiadomo, co nas czeka w następnych. Odnieśliśmy wrażenie, że gdyby nie wysoka grywalność, interesujący bohaterowie i humor, singiel w Bad Company byłby drętwy. Na szczęście dla gry DICE jakimś cudem się wybroniło, gdyż najnowszy tytuł studia ma w sobie coś przyciągającego, zachęcającego do zabawy. Jest to po prostu dobry shooter, w którym trup może nie ściele się gęsto (nie walczymy tu z przesadnie dużymi grupami przeciwników), ale mimo to strzelanie daje sporo satysfakcji i przyjemności. Na pewno sporą tego zasługą jest pokaźny arsenał. Twórcom należy się pochwała za bardzo dobre modele uzbrojenia i pojazdów, a także za znakomity dźwięk. Jest on "soczysty i ciężki", daje poczucie korzystania z prawdziwego uzbrojenia, a nie z plastikowych atrap. Bardzo polecamy granie z wykorzystaniem dobrego nagłośnienia. Dopiero wówczas mamy wrażenie uczestnictwa w prawdziwej walce. Pięknie bowiem brzmi niesiony echem huk wybuchów i różne - w zależności od miejsca korzystania – dźwięki wystrzałów karabinów. Rewelacyjnie rozbrzmiewa np. echo wystrzałów w pustych, dużych budynkach; jest ono niemal odczuwalne na ścianach naszych domów.Dużą zaletą singla Bad Company jest rozmiar map. Wspomnieliśmy wcześniej o siedmiu etapach kampanii – wydawałoby się, że to niezbyt wiele, ale podobnie jak w wydanym nie tak dawno temu Frontlines, ilość nadrabiana jest przez wielkość. Po owych rozległych terenach możemy swobodnie się poruszać – z której strony zajdziemy wroga, zależy już tylko od nas. Jest tu jednak pewien mały haczyk. Otóż zawsze ograniczeni jesteśmy konkretnym obszarem działań, dlatego też biegać możemy w określonym sektorze mapy, wyjście poza nią kończy się komunikatem z informacją o powrocie na pole walki.
Przez drzwi, przez okna... przez ściany
Kolejną nowością w Bad Company jest silnik Frostbite, dość mocno promowany przed premierą w licznych trailerach. Cały szum dotyczył oczywiście systemu zniszczeń, dzięki któremu teoretycznie możemy obrócić w gruzy niemal wszystko. Niestety, teoria mija się z praktyką i w rzeczywistości niszczyć można tylko to, co opisane zostało skryptami. Już przy okazji testu wersji demo przekonaliśmy się jednak, że mimo ograniczeń destrukcja robi spore wrażenie, cały zaś efekt potęguje znakomity dźwięk. Podobnie prezentuje się także oprawa wizualna z modelami i animacją głównych bohaterów na czele. Miejscami razi tylko wątpliwa szczegółowość niektórych tekstur oraz efekt dymu, który wydawał nam się sztuczny i zbyt plastikowy. Są to jednak szczegóły, które na grywalność znacząco nie wpływają. Od tego jest "Gold Rush", czyli tryb multiplayer przedłużający żywotność tytułu, co raczej nikogo nie powinno dziwić. Wszak mamy do czynienia z grą z serii Battlefield. Po skończeniu singla jeszcze przez wiele godzin świetnie bawiliśmy się za pośrednictwem Xbox Live. Zasady rozgrywki są bardzo proste: dwie drużyny walczą o skrzynie ze złotem – zadaniem jednej ekipy jest ich niszczenie, zaś drugi team musi je bronić. Siłą rozgrywki w trybie multiplayer jest działanie zespołowe, do czego częściowo zmusza też standardowy podział na klasy.Do dyspozycji w grze sieciowej mamy osiem rozległych map oraz możliwość wykorzystania pojazdów – elementu, który przypadł nam do gustu najbardziej. Nie są one niczym nowym w serii, ale korzystanie z nich, w połączeniu z możliwościami oferowanymi przez silnik gry, to istna radość. W każdej rundzie pojazdy są oblegane przez graczy i trzeba się nieźle namachać, by wsiąść choćby do skromnego, ale bardzo szybkiego i zwrotnego łazika.
Tryb sieciowy to także wynagrodzenie graczom niezbyt udanej sztucznej inteligencji w kampanii singleplayer. Z pewnością docenicie multi po ukończeniu singla, w którym musieliśmy wszystko robić sami, gdyż nasi kompani najczęściej błąkali się gdzieś na tyłach, czasem nawet stali w miejscu, czekając na wrogie kule. Gdyby nie ich nieśmiertelność, singleplayer byłby horrendalnie trudny, bo gracz musiałby zadbać o utrzymanie przy życiu trzech manekinów. Gra zapewnia także należytą motywację do zabawy poprzez sieć, oferując sporo wszelkiego dobra do odblokowania. Jest tu masa odznaczeń, które otrzymujemy za doświadczenie z pola walki, oraz oczywiście możliwość kolekcjonowania nowego uzbrojenia. Z pewnością łowcy bonusów będą mieli co robić. Warto też dodać, że już niebawem zostanie udostępniony do pobrania nowy tryb sieciowy - Conquest, z którego ucieszyć powinni się fani poprzednich Battlefieldów. Co ważne, dodatkowa zawartość dostępna będzie nieodpłatnie.Battlefield: Bad Company to rzetelna robota, za którą DICE należy się pochwała. Niezły singiel i świetny multiplayer są wystarczającymi powodami, by w owy tytuł zainwestować, no chyba że nie zamierzacie w ogóle podchodzić do gry wieloosobowej. Niemniej grę polecamy wszystkim sympatykom dobrych strzelanek.