Podczas gdy cały świat zamarł w oczekiwaniu na finał dwunastoletniej epopei pod tytułem Duke Nukem Forever, praktycznie bez echa przeszła premiera Dukem Nukem Critical Mass, pierwszej odsłony przygód Księcia na konsolach przenośnych obecnej generacji. Jest to zastanawiające o tyle, że jego producentem jest Apogee Software, znane również jako 3D Realms. Czy kieszonkowy Duke stworzony przez ojców serii będzie w stanie sprawić, że nasza rozłąka z DNF podczas wakacyjnych podróży stanie łatwiejsza do zniesienia?
Podczas gdy cały świat zamarł w oczekiwaniu na finał dwunastoletniej epopei pod tytułem Duke Nukem Forever, praktycznie bez echa przeszła premiera Dukem Nukem Critical Mass, pierwszej odsłony przygód Księcia na konsolach przenośnych obecnej generacji. Jest to zastanawiające o tyle, że jego producentem jest Apogee Software, znane również jako 3D Realms. Czy kieszonkowy Duke stworzony przez ojców serii będzie w stanie sprawić, że nasza rozłąka z DNF podczas wakacyjnych podróży stanie łatwiejsza do zniesienia?
Choć dzieje produkcji Duke Nukem Critical Mass nie są aż tak burzliwe jak w przypadku Duke Nukem Forever, nie brakuje w niej kilku dramatycznych zwrotów akcji. Tytuł ten miał początkowo pojawić się zarówno na Nintendo DS jak i PlayStation Portable jako pierwsza odsłona Duke Nukem Trilogy. Pierwsze przecieki o tym ambitnym projekcie Apogee Software pojawiły się jeszcze w 2008 r., a datę premiery ustalono na koniec roku 2009. Termin ten nie został dotrzymany, a w międzyczasie podjęto jeszcze decyzję o odłożeniu do szuflady planów dotyczących wersji na PSP. W październiku ubiegłego roku o grze po raz kolejny zrobiło się głośno, a to za sprawą informacji, że producenci stracili prawo do licencji Duke Nukem, a dzieło, nad których w tym czasie pracowało polskie Nicolas Games, będzie nosić tytuł Extraction Point: Alien Shootout. Na szczęście dla posiadaczy NDS tak się jednak nie stało i dlatego od jakiegoś czasu dane jest im gościć Duke’a w slotach na swoich dwuekranowych konsolkach.
Duke Nukem Critical Mass to dość niecodzienne połączenie platformówki 2D, zręcznościówki z widokiem z góry oraz pierwszo i trzecioosobowej strzelaniny. Całość została ujęta w ramy naciąganej fabuły filmu klasy B., co akurat świetnie wpisuje się w klimat pozostałych produkcji z Duke'iem. Okazuje się, że Amerykanom udało się stworzyć maszynę do podróży w czasie, dzięki czemu mogą monitorować to, co dzieje się w przyszłości. Problem w tym, że przeszkoleni w tym celu agenci nie wrócili z ostatniej misji. Bez śladu przepadła również ekipa poszukiwawcza. Ostatnią nadzieją dla dzielnych żołnierzy jest wiec Książę, który z charakterystyczną dla siebie nonszalancją stwierdza When all else fails, I don't i rusza na ratunek. Kiedy na miejscu okazuje się, że przyszłość opanowali obcy, którzy zamierzają wykorzystywać piękne ziemskie kobiety do celów reprodukcyjnych, staje się jasne, że zabawa będzie krwawa, brutalna i przesiąknięta szowinistycznym humorem, uwielbianym przez fanów. W końcu to oczywiste, prawda? Cóż, nie do końca, ponieważ gra otrzymała oznaczenie PEGI 12, które sprawia, że nawet Księciu nie wszystko wolno, jednak nie jest to tak dotkliwe jak można by przypuszczać. I z pewnością nie jest to największą słabością tej produkcji.
Od pierwszych momentów po uruchomieniu gry rzuca się w oczy, że twórcy mocno inspirowali się Duke Nukem: Manhattan Project. Większość czasu spędzimy więc strzelając, biegając i skacząc w dwóch wymiarach, przy czym zarówno główny bohater jak i wiele elementów to trójwymiarowe bryły. Bryła to zresztą bardzo dobre określenie, ponieważ główny bohater porusza się ociężale i sztywno, a do tego jego repertuar ruchów jest mocno ograniczony. W wyniku podróży w czasie zapomniał najwyraźniej jak strzelać w jakimkolwiek innym kierunku niż przed siebie. Brak możliwości zaatakowania przeciwnika, który stoi ponad Duke'iem jest szczególnie uciążliwy, ponieważ wrogowie mają paskudny zwyczaj stawania u szczytu drabiny, na który właśnie się wspinamy. A kiedy tak się już stanie pozostają dwa wyjścia - narazić się na utratę cennych punktów życia albo czekać cierpliwie aż obcy w postaci wieprza łaskawie pójdzie dalej. Zapomnijcie też o używaniu broni w trakcie wdrapywania się na platformę powyżej. Nie potrafię zrozumieć dlaczego pośród wielu rozwiązań zaczerpniętych z Duke Nukem: Manhattan Project zagubiły się rzeczy tak elementarne.
W trybie platformówkowym twórcy popełnili poważny błąd pozwalając przeciwnikom strzelać do nas spoza ekranu, to znaczy zanim jeszcze mamy szansę ich zobaczyć i zareagować. Z pomocą przychodzą co prawda przyciski L i R, które zmieniają nieco kąt ustawienia kamery, jednak trzymanie ich przez cały czas nie jest zbyt wygodnym rozwiązaniem. Problem ten dałoby się rozwiązać oddalając nieco widok, ale podobnej opcji próżno szukać w menu. Stanowczo zbyt często zdarza się też, że przeciwnicy pojawiają się znikąd za plecami głównego bohatera. Być może przybywają oni z przyszłości, co miałoby zresztą uzasadnienie fabularne. Jakkolwiek by tego jednak nie tłumaczyć, bywa to po prostu frustrujące. Na szczęcie Duke, w przeciwieństwie do Morphixów, potrafi kucać i z tej pozycji prowadzić ostrzał unikając jednocześnie wrogiego ognia.
GramTV przedstawia:
Najlepszą receptą na podstępnie pojawiających się przeciwników pozostaje jednak zaskakująco rozbudowany arsenał. Podstawą jest oczywiście pistolet i nieodzowny shotgun, szybko pojawią się też różnego rodzaju karabiny maszynowe, a nawet zdobyczne miotacze laserów. Wyboru narzędzi mordu dokonujemy na ekranie dotykowym. Tu pojawia się kolejny kłopot, ponieważ w ferworze walki jedynym szybkim sposobem na zmianę broni jest dotknięcie jej palcem. Nie spodoba się to na pewno tym, którzy drżą na myśl odciskach szpecących wyświetlacz. Oczywiście alternatywą jest trzymanie pod ręką stylusa, ale jego użycie kosztuje nas kilka cennych sekund, co przekłada się zazwyczaj na znaczne uszczuplenie punktów życia. Kilkukrotnie w nasze ręce oddana zostanie też snajperka i jest to w zasadzie jedyny moment, kiedy grę obserwujemy z widoku pierwszej osoby. Fragmenty te są miłym urozmaiceniem, ponieważ wymagają pewnej dozy planowania przy wyborze celów ataku. Inną nowością w stosunku do formuły Duke Nukem: Manhattan Project jest prymitywny system osłon dostępny w z góry przewidzianych do tego miejscach. Jak to działa? Od czasu do czasu trafiamy na przeciwnika, który ukrył się w głębi ekranu, np. w alejce. Duke może w takiej sytuacji przywrzeć do ściany i zza takiej osłony posłać delikwentowi serię lub, w miarę potrzeb, dwie.
Twórcy uznali, całkiem słusznie, że etapy platformówkowe mogą po pewnym czasie stać się nużące, dlatego wprowadzili również misje, podczas których główny bohater zakłada odrzutowy plecak i wzbija się w powietrze. W tym trybie akcja ukazana jest z góry, a pole walki wyświetlane jest na obu ekranach konsoli jednocześnie. Naszym zadaniem jest po prostu utrzymanie się przy życiu pomimo zmasowanych ataków Morphixów. Jako, że nie sposób uniknąć gradu pocisków lecących bez przerwy w naszą stronę, kluczem do sukcesu staje się zbieranie bonusów takich jak apteczki i pancerz, które zostawiają unicestwieni wrogowie. Niestety nie wykorzystano w pełni potencjału jaki tkwi w tych etapach, co przejawia się chociażby w tym, że walka powietrzna prowadzona jest raptem z dwoma typami przeciwników, przy użyciu takiej samej liczby broni.
Podczas odbijania przyszłości z rąk obcych czeka nas również kilkanaście walk z bossami. Wszystkie ukazane zostały z perspektywy trzeciej osoby, z kamerą umieszczoną nad ramieniem Duke'a i są one do siebie bliźniaczo podobne. Naszymi przeciwnikami są głównie wielkie roboty, których taktykę walki programował widocznie pięciolatek, gdyż nie potrafią się one zdobyć na nic więcej niż biec w kierunku głównego i okazjonalnie strzelić z działka. Nie stanowią one większego wyzwania również dlatego, że podczas starcia dysponujemy całym arsenałem dostępnym z części platformówkowej. Kilka długich serii karabinowych wymierzonych w kierunku do bossa to wszystko, czego potrzebujemy, aby przejść do kolejnego etapu.
Mając na uwadze te wszystkie niedoróbki i ograniczenia trzeba przyznać, że Duke Nukem Critical Mass potrafi wciągnąć, głównie dlatego, że w grze udało się zachować klimat charakterystyczny dla poprzednich odsłon serii. Rządzi oczywiście Książę, któremu głosu użyczył niezastąpiony Jon St. John. Duke jest tutaj wyjątkowo wygadany i do słownie co chwilę raczy nas swoimi znanymi od lat komentarzami. Czujni fani zwrócą też uwagę na to, że główny bohater od czasu do czasu parafrazuje własne teksty. Po uratowaniu amerykańskiego żołnierza główny bohater mówi chociażby Go get some, co jest oczywiście nawiązaniem do kultowego Come get some. Scenarzystom należy się za to wielki plus. Inne elementy gry również nie pozostawiają złudzeń, że mamy do czynienia z licencją Duke Nukem. Bez problemu rozpoznajemy na ekranie Duke’a, obcych wyglądających jak wieprze, i pięknych pań błagających o pomoc. W tym miejscu należy zaznaczyć, że oprawa graficzna z pewnością nie powali posiadaczy NDS, chociaż jest i tak o niebo lepsza od tego, czym jeszcze w zeszłym roku straszono nas na trailerach.
Dukem Nukem Critical Mass jest dość przeciętnym i do tego mocno spóźnionym debiutem Księcia na handheldach obecnej generacji. Grę ratuje klimat, zachowany pomimo ograniczeń nałożonych przez PEGI oraz wiele smaczków, które z pewnością docenią fani. Tytuł ten jednak raczej nie przysporzy Duke’owi nowych rzeszy fanów, ponieważ szczerze wątpię czy sięgną po ten tytuł użytkownicy konsolki Nintendo, którzy nie mieli wcześniej kontaktu z kultową serią.