Jakiś czas temu miałem okazję rozegrać w siedzibie polskiego oddziału Cenegi kilka pierwszych misji z nowego Hitmana. Jak pewnie wielu z Was pamięta, po rozhukanych trailerach miałem dość poważne obawy, co do tej produkcji. Nieco ponad dwie godziny zabawy rozwiały sporą część wątpliwości, choć wciąż nie do końca podobają mi się wszystkie elementy, które znalazły się w grze Hitman: Rozgrzeszenie.
Premiera i recenzja coraz bliżej, pozwólcie więc, że zamiast skupiać się na detalach, przede wszystkim przeanalizuję te kilka godzin rozgrywki pod kątem tego, co mi się spodobało, a co wciąż budzi mieszane uczucia.
Pierwszą rzeczą, na którą zwróciłem uwagę tuż przed odpaleniem właściwej gry, jest kwestia wyboru poziomu trudności. Jeśli baliście się, że pod tym względem gra uległa znienawidzonemu przeze mnie procesowi „każualizacji”, to możecie odetchnąć z ulgą – tak nie jest. Mało tego, Hitman: Rozgrzeszenie ma chyba najbardziej ekstremalny rozrzut między skrajnymi poziomami trudności, jaki widziałem w grach akcji. Jest ich w sumie pięć (easy, medium, hard, expert oraz purist) i pokrótce opiszę właśnie te najbardziej skrajne, aby uzmysłowić Wam, jak wygląda ta kwestia.
Poziom easy, to w zasadzie gra sprowadzona do podążania za tonami podpowiedzi, znaczników i podświetleń, które zawdzięczamy tak zwanemu „instynktowi”. W skrócie jest to mechanizm, który pozwala nam dostrzegać i rozpoznawać zagrożenie, jak i choćby spowalniać czas w sytuacjach krytycznych. Dodajmy to tego masę znaczników (cel misji, ważne punkty na mapie etc.), dodatkowe checkpointy aktywowane przez gracza, niezbyt licznych i mało uważnych przeciwników oraz automatyczną regenerację wzmiankowanego instynktu, a otrzymamy grę, która niemal przeprowadzi nas przez kampanie „za rączkę”.
Z drugiej jednak strony mamy poziom trudności purist, który najlepiej opisuje wymieniona w czterech punktach charakterystyka:
- Brak pomocy
- Brak podpowiedzi
- Brak interfejsu
- Po prostu celownik
Do tego dochodzi oczywiście duże zagęszczenie wyjątkowo czujnych przeciwników i BN, czy choćby brak dodatkowych punktów zapisu na terenie misji, czyli wszystko to, co znajdziemy już na poziomie expert.
I tak naprawdę właśnie w tym miejscu decydujemy, jaką grą będzie dla nas Hitman: Rozgrzeszenie. Jak sami widzicie, spektrum możliwości jest olbrzymie, możemy więc grę przejść zarówno w efektowny sposób siejąc śmierć oraz zniszczenie, jak i wcielić się w prawdziwego Agenta 47 rozpracowując mapy i marszruty z dokładnością do piksela, czy ułamka sekundy.
Czy to dobrze? Oczywiście, że tak, pod jednym wszakże warunkiem – nie może na tym ucierpieć zawartość gry. Niech najbardziej hardkorowi hardkorowcy marudzą i kręcą nosami, mnie tak duży rozrzut po prostu się podoba. Pamiętajmy, że nawet najbardziej wymagające gry wyszły już niemal całkowicie z elitarnego klubu wyśrubowanych poziomów trudności. Cieszmy się więc z faktu, że w przypadku Hitmana możemy wciąż grać w ten sposób, znaczniki i podpowiedzi pozostawiając lamusom.
Przynajmniej połowa misji, w których zdążyłem wziąć udział, jako żywo przypominało klasyczne dla tej serii quasi-sandboksy w obrębie zadania. Innymi słowy mieliśmy określony cel, miejsce i punkt wejścia. Reszta, czyli sposoby i środki zależały już tylko od naszej inwencji i preferencji. Po staremu, czyli tak jak być powinno.
Wachlarz możliwości jest całkiem szeroki, od prostackiego wybicia wszystkich, a skończywszy na wykorzystywaniu przebrań, sabotażu, ukrywaniu w tłumie czy chowaniu się w szafach i śmietnikach. Zadania te zostały więc zaprojektowane w taki sposób, by móc ukończyć każde z nich na kilka sposobów. Oczywiście wciąż działają - i to na każdym poziomie – mechanizmy nagradzające nas za pozostawanie niewykrytym i karzące za zabijanie cywilów, czy ostentacyjne obnoszenie się z bronią. Teoretycznie więc wszystko jest na swoim miejscu.
Teoretycznie, ponieważ już w tym początkowym okresie rozgrywki trafiłem na etapy, które jakoś kłócą mi się z moim pojmowaniem „przygód” Agenta 47. Najbardziej drastycznym przykładem jest sekwencja, w której musimy przemknąć po zagraconej galerii na strychu, unikając ostrzału ze śmigłowca. Zaraz, zaraz... To wciąż Hitman, czy kolejna część Bonda?
Oczywiście rozumiem czemu ma służyć wciskanie do gry tego typu wydarzeń, mających podnieść poziom adrenaliny u znudzonych skradaniem się graczy. Problem w tym, że trafiamy tu na pewną wewnętrzną sprzeczność. Jeśli bowiem przemknęliśmy niezauważeni, nie zaalarmowaliśmy nikogo, uniknęliśmy pozostawiania po sobie ofiar, to za jakie grzechy mamy unikać teraz tego idiotycznego śmigłowca?
Okej, został on w jakiś sposób umotywowany fabularnie. Ale cóż oznacza dla nas ten fakt? Kolejną wadę nowego Hitmana. Podporządkowanie konstrukcji niektórych poziomów właśnie odgórnemu wątkowi fabularnemu. Może to tylko moje odczucie i narastająca paranoja, ale odniosłem wrażenie, że mimo pozorów swobody, około połowę rozgrywki spędziłem w sprytnie zaprojektowanych tunelach. Oczywiście nie oznacza to zmiany mechanizmów, ale zapomnieć można o swobodzie wyboru drogi ucieczki, a często nawet i wejścia w obszar zadania. Liczyłem na coś zgoła innego.
Hitman: Rozgrzeszenie wciąż więc budzi we mnie sprzeczne uczucia. Z jednej strony daje nam bardzo szerokie możliwości dostosowania poziomu trudności, co na pewno w jakiś sposób zdeterminuje sposób postrzegania rozgrywki. W kilku misjach jest cudownie staro-hitmanowy: masz piaskownicę i kombinuj. Z drugiej jednak strony odniosłem wrażenie, że zbyt często narzuca nam swoją „wolę”, zmusza do pewnych działań, co w tej grze nie powinno mieć miejsca.
Na szczęście premiera coraz bliżej, więc już niedługo przekonam się, jak Rozgrzeszenie smakuje w całości. I oby pełna wersja rozwiała moje wątpliwości, bo naprawdę brakowało mi już trochę Agenta 47.