Jak wielu moich rówieśników, wychowałem się na Bajtku. Gdy we wrześniu 1985 roku startował ten pionierski w naszym kraju projekt, zaczynałem bodajże szóstą klasę szkoły podstawowej. Teraz, dzięki projektowi Bajtek Redux mogłem obejrzeć pierwszy numer w znacznie lepszej jakości, niż przed ponad ćwierćwieczem - bo jakość oryginału była na początku bardzo plugawa jeśli idzie o papier i druk... Czytając siłą rzeczy sięgałem pamięcią do tamtych czasów, a że pamięć mam zacną, nagle wszystko nabrało innego sensu. Przed laty Bajtek pokazywał mi przyszłość, dziś doskonale oddaje przeszłość. Wszystko dlatego, że tworzyli go fachowcy, a na dodatek włodarze z PZPR niewiele rozumieli z tematu, więc pismo miało zadziwiająco niski poziom ingerencji cenzury... Zapraszam na wspólną podróż w przeszłość, postaram się być jak najlepszym przewodnikiem.
Pierwszym zagadnieniem, na które polecam zwrócić uwagę, jest kwestia popularyzacji informatyki. Związane z tym tematem są trzy materiały: wstępniak, wywiad z profesorem Turskim (nie Tulskim - to błąd w redagowaniu materiału z OCR, ma być poprawiony) i artykuł Władysława Majewskiego o założeniach projektu powszechnej edukacji informatycznej. Władysław Majewski to osoba, bez której nie istniałby Bajtek, człowiek niewiarygodnie wręcz oddany popularyzacji informatyki (za co zresztą w 2005 roku otrzymał Srebrny Krzyż Zasługi). W 1985 roku należał do grona fachowców, których zadaniem było nakreślenie projektu edukacji informatycznej dla liceów ogólnokształcących. Związane top było z ambitnym projektem PRON (Patriotycznego Ruchu Odrodzenia Narodowego), w ramach którego jak największa ilość szkół miała zostać wyposażona w pracownie komputerowe.
O tym, na ile plany tej komunistycznej pseudo-obywatelskiej organizacji (powstałej w czasie Stanu Wojennego) były realne - za chwilę. Zadaniem zespołu, do którego należał redaktor Majewski było opracowanie programu edukacji informatycznej. Zdaje się to dziś banalne, ale lektura artykułu Czego uczyć nieco zaskakuje. Okazuje się, że nakreślony plan spotkał się z silnym oporem ze strony... środowisk naukowych. Jednym z zarzutów było przeniesienie środka ciężkości z matematyki i programowania na podstawy użytkowania. W swoim artykule redaktor Majewski stara się bronić swoich założeń, do których należały pomysły tak dziwaczne jak - cytuję - "tworzenie grafiki komputerowej, działania na strukturach danych oraz redagowanie tekstów". Niezła "herezja", prawda?
Oczywiście historia pokazała, że to redaktor Majewski miał rację, a nie "akademicy" - choć edukacja bardziej dokonała się za sprawą Bajtka niż szumnych planów PRON. Zresztą zdaje mi się, że twórcy zarysu przedmiotu dodatkowego Elementy Informatyki mieli świadomość, że skoro Partia coś obiecuje to... obiecuje. Trzy lata później mój rocznik trafił do szkół średnich i jakoś nie czekały tam na nas w pełni wyposażone pracownie komputerowe. Zaś jeśli już były, to pełne sprzętu tylko pozornie nowego, który już w 1985 roku był przestarzały (do kwestii polskich komputerów jeszcze wrócimy). Wąskim gardłem okazała się kadra - osób znających się na informatyce wśród nauczycieli szkół średnich niemal nie było, a Instytut Kształcenia Nauczycieli był w stanie przygotować do
prowadzenia Elementów Informatyki... 60 osób rocznie. Zresztą w niecałe cztery lata od ukazania się tego artykułu nie było już nie tylko PRON, ale i PRL... Chaotyczne zmiany ustrojowe, tudzież związane z nimi inflacja i kryzys, nie pomagały w inwestowaniu w edukację na komputerowym poletku.
Zresztą wszelkie zawieruchy trwały od jakiegoś czasu. Okres strajków i następujący po nim Stan Wojenny też nie należał do katalizatorów rozwoju. Zacytuję fragment wywiadu, którego do pierwszego numeru Bajtka udzielił Władysław Marek Turski, jeden z najwybitniejszych polskich informatyków tego okresu: O ile jeszcze pięć lat temu, w tych kilku instytutach informatyki, które traktują sprawę poważnie, kształciliśmy ludzi na mniej więcej takim samym poziomie przygotowania co przeciętne uczelnie zagraniczne, to w tej chwili jest to już zupełnie niemożliwe. Nie posiadamy nie tylko równorzędnych, czy trochę tylko gorszych, lecz w ogóle żadnych urządzeń pozwalających kształcić np. w grafice komputerowej czy nowoczesnych, ergonomicznych systemach dostępu do komputerów. W wielu ważnych gałęziach informatyki kształcenie odbywa się na zasadzie opowiadania jak to wygląda.
Cały ten wywiad to prawdziwa bomba. Mowa w nim na przykład o ucieczce informatyków za granicę (starano się to zatrzymać poprzez odmawianie prawa wyjazdu z kraju - w efekcie oznaczało to ograniczenie kontaktu z zachodnimi specami i technologiami) i do innych zawodów. Tak, tak... jeden z najlepiej opłacanych zawodów świata w PRL nie pozwalał utrzymać rodziny. Zresztą nic dziwnego, prace nad nowymi technologiami odbywały się w ramach ośrodków naukowych, takich jak warszawski Instytut Maszyn Matematycznych. Tam zaś otrzymywało się normalną pensję zależną zwykle od stopnia naukowego, nie zaś specjalizacji czy osiągnięć. Tak więc wielu potencjalnych informatyków kończyło naprawiając telewizory, bo z tego była jakaś sensowna kasa.
Część problemu profesor Turski widział w tym, że decydenci (a bez nich przecież nic w PRL nie dało się zrobić) traktują komputery jak zabawki. Na zabawki zaś - zwłaszcza modne na "dekadenckim" Zachodzie - w czasie narastającego kryzysu nie warto łożyć państwowych pieniędzy. Problem w tym, że w minionym ustroju nie było prywatnych instytutów i firm technologicznych... W efekcie więc tworzyło się sprzężenie zwrotne. Skoro nie było pieniędzy na informatykę, nie było grupy docelowej dla której produkowany byłby profesjonalny sprzęt o dużych mocach obliczeniowych. Siłą rzeczy produkowano go więc mało, kiepsko (brak doświadczenia praktycznego) i drogo (produkcja masowa obniża koszty). Tak więc kto tylko mógł, sprowadzał z Zachodu tanie maszynki domowe, które... tylko potwierdzały teorię, że komputery to zabawki.
W momencie, gdy na rynek trafiał Bajtek, w Polsce produkowano w sensownych ilościach jedynie komputery MERITUM. Drastycznie odbiegały one możliwościami od maszyn wymienionych w tabelce powyżej. Te smutne ośmiobitowce nie dość, że były przestarzałe w momencie ich zaprojektowania, to na dodatek kosztowały równowartość pięciu miesięcznych pensji. Dla porównania znacznie wydajniejsze komputery domowe (taka dawna kategoria na tańsze komputery osobiste) w USA kosztowały połowę średniej pensji. Sprowadzenie sprzętu z Zachodu do PRL było nie tylko trudne, ale i nieopłacalne po czarnorynkowych cenach dolara - trzeba by na sprzęt warty 500 $ ciułać... półtora roku.
W tym kontekście bardzo ciekawy jest wywiad z inżynierem Kokułą z Zakładów Urządzeń Komputerowych Mera-Elzab, produkujących MERITUM i MERITUM II. W zasadzie co wypowiedź, to bardziej kuriozalna. Dla producenta komputery osobiste były totalnym marginesem, sprawą nie wartą większych zabiegów. Do tego brak było jakiejkolwiek konkurencji, dopiero kolejny roku przyniósł takie maszynki jak Mazovia czy Unipolbrit - czyli klony odpowiednio IBM PC i Timeksa 2068. Jak mało ważnym tematem były komputery osobiste można wywnioskować z zupełnie otwartych wypowiedzi przedstawiciela zakładów ELZAB. Bez ogródek mówi o kiepskiej jakości tego sprzętu, o problemach z częściami do nich - a przecież to 1985 rok, czasy cenzury i propagandy sukcesu...
Oczywiście istniał też inny czynnik hamujący rozwój polskich komputerów, ale o nim nawet w wyraźnie ignorowanym przez cenzorów Bajtku nie dałoby się wtedy napisać. Żaden kraj satelicki nie miał prawa wyskakiwać ponad poziom ZSRR - i fakt, że mówimy tu o czasach startu Pieriestrojki nic w tym temacie nie zmienia. Ambitne projekty albo uziemiano, albo wędrowały za wschodnią granicę. Z ZSRR związany jest artykuł, który w pierwszym Bajtku pełnił zapewne funkcję ofiary dla złego, czerwonego bóstwa. Już sam tytuł zwraca uwagę: Rozmach i determinacja: komputery osobiste w ZSRR. W środku perełki takie jak radziecki program komputeryzacji oświaty i gospodarki wywołuje zrozumiałe zainteresowanie za granicą czy finalizowane obecnie plany współpracy ZSRR z innymi krajami socjalistycznymi w ramach RWPG sięgające horyzontu roku 2000, mają właśnie głównie na względzie rozwój i standaryzację bazy podzespołowej elektroniki.
Historia brutalnie zweryfikowała tę propagandę. Pal sześć rok 2000, już pół dekady później nie było ani ZSRR ani RWPG... W 1989 roku Polska otworzyła się w pełni na świat (choć świat na nią mniej) i planową gospodarkę zastąpiła prywatna inicjatywa. Jak grzyby po deszczu zaczęły wyrastać drobne firmy, montujące chałupniczo pecety-składaki. To jednak przyszłość, wróćmy do roku 1985 i do pierwszego Bajtka. Pismo nie sprzedawałoby się w nakładzie 200.000 egzemplarzy, gdyby były tam jedynie wywiady z informatykami i inżynierami, tudzież artykuły o informatyzacji szkoły czy Kraju Rad. Jasne, dziś te materiały są najciekawsze, Bajtka kupowało się jednak z innych powodów...
Pierwszy numer zawierał kilka artykułów, które pozwalały zrozumieć o co chodzi z komputerami osobistymi, informatyką i programowaniem. Przypomnę nieśmiało, że żadne komputery nie posiadały jeszcze interfejsów graficznych, wszystko opierało się na komendach wpisywanych "z palca", więc bez pewnych podstaw człowiek był bezbronny. Potrzebnych informacji nie dawało się też zdobyć z sieci, bo... nie było nawet sieci jako takiej - protokół TCP/IP dopiero co wszedł do użycia, do HTML i co tym idzie WWW była jeszcze długa droga. Dlatego Bajtek był piekielnie potrzebny. I dlatego, mimo szmatławej jakości wydania, rozchodził się jak ciepłe bułeczki, choć kosztował 60 złotych (prawie trzy bochenki chleba).
W Bajtku znalazło się tez miejsce na to, czym dziś zajmuję się zawodowo, czyli na gry komputerowe. Nic dziwnego, upowszechnienie się na świecie komputerów osobistych było tak naprawdę momentem narodzin naszej branży. Całą rozkładówkę poświęcono na mapkę gry Atic Atac, poprzedzająca ją strona była opisem tej klasycznej produkcji. Jacek Rodek (tak, ten z Fantastyki, jeden z ojców komiksu Funky Koval, później założyciel wydawnictwa MAG) w artykule Demon gry stwierdzał zaś: W ciągu ostatnich dwóch lat dokonał się ogromny postęp w rozwoju gier komputerowych. Powstały setki firm specjalizujących się w przygotowywaniu i projektowaniu coraz atrakcyjniejszych gier. Rozwój przebiegał w dwóch zasadniczych kierunkach — polepszenia grafiki i fabuły.
Artykuł systematyzuje gatunki gier, tudzież mówi o kierunkach rozwoju, w tym o interaktywnych kreskówkach. Choć Jacek Rodek z jakiegoś powodu nie podaje w tym artykule nazwy gry, z opisu wynika, że chodzi mu o Dragon's Lair. Ta szokująca swą jakością produkcja (nie, to nie ironia, gdy się toto widziało pierwszy raz, nie wierzyło się własnym oczom), posłużyła mu też za punkt wyjściowy do przewidywania przyszłości samego zjawiska. Artykuł kończy się konstatacją: Istnieją jednak pewne niebezpieczeństwa zbytniej realności takiej zabawy. Należy zwrócić uwagę na poważne konsekwencje wynikające z nieprawdopodobnej sugestywności owych bajek przyszłości, a co wiąże się z tym faktem, możliwości całkowitego oderwania się grających od otoczenia. Nie jest to problem wydumany, świadczą o tym doświadczenia socjologiczne oddziaływania współczesnych, „prymitywnych" jeszcze gier komputerowych.. Prorocze słowa...
Od pierwszego numeru Bajtek zajmował się też oswajaniem młodzieży z programowaniem. Dużo miejsca poświęcono LOGO - językowi programowania, który wówczas miał opinie dziecinnego i uproszczonego. Cóż, czas pokazał, że to właśnie tego typu języki programowania stały się przyszłością i wyparły asemblera... Czytając pierwszy numer i pamiętając, jak dziwnym i oderwanym od rzeczywistości krajem była wtedy Polska, z zaskoczeniem zauważyłem, jak trafne były przewidywania autorów wielu artykułów i bohaterów wywiadów. Uważam też, że po kres czasów należy podziwiać upór popularyzatorów informatyki, którzy stworzyli to pismo. Przecież decyzja o wydawaniu Bajtka nie opierała się na analizie rynku - po prostu udało się przekonać kogo trzeba, podpięto nowy tytuł pod ważny dla PZPR Sztandar Młodych i jakoś toto ruszyło. No i nagle okazało się, że ludzie bardzo czegoś takiego potrzebowali.
Całe moje pokolenie wychowało się na Bajtku, a przynajmniej ta część, która choć trochę interesowała się komputerami. Redaktorowi Majewskiemu i reszcie ekipy udało się wychować użytkowników świadomych: większość moich znajomych przynajmniej próbowała coś programować, ileś osób uczyniło z tego sposób na życie. W warunkach wolnego rynku takie pismo musiałoby powstać, ale w PRL równie dobrze mogłoby to się nie zdarzyć aż do upadku komunizmu. Jasne, była wkładka komputerowa dodawana do Młodego Technika, ale to czasopismo miało jednak bardziej ograniczony zasięg, bo adresowano je domyślnie do studentów politechnik. Strach pomyśleć, jakimi ignorantami informatycznymi bylibyśmy w 1989 roku, gdy upadła Żelazna Kurtyna, gdyby nie tych kilku zapaleńców z redakcji Bajtka...