Ciekawe, czy postać doktora van Helsinga stworzona przez Brama Stokera na potrzeby jego Draculi jeszcze kiedyś powróci w oryginalnej formie. Popkultura przerobiła naukowca na rewolwerowca za pomocą Hugh Jackmana i Kate Beckinsale prawie dziesięć lat temu, w kinie - i wcale nie była to przeróbka tragiczna, tylko trochę naiwna i efekciarska. Ale postmodernizm ma swoje prawa. The Incredible Adventures of Van Helsing też jest grą pod wieloma względami postmodernistyczną, jeśli przyjąć za podstawę tego nurtu fakt, że tworzy oryginalność na bazie braku oryginalności - czyli tworzy coś nowego z tego, co już było. A tak tu właśnie jest: wszystko to, co już gdzieś widzieliśmy, zlepione jest w całość, która o dziwo wydaje się świeża i atrakcyjna. I nie tylko się wydaje, ale rzeczywiście taka jest przez kilkanaście godzin bezstresowego i efektownego grania. Van Helsing ma swoje słabości, ale w jakiś sposób maskuje je na tyle skutecznie, że nie męczy i nie nudzi aż do samego końca... choć teoretycznie powinien.
Główny problem Van Helsinga to nieprzemyślany rozwój postaci. Jest tutaj sporo różnych umiejętności, pasywnych modyfikatorów, tricków i aur, z których można tworzyć różne zestawy. Nic wymyślnego, ale trochę tego jest. I 80% tego się marnuje. Dlaczego? Dlatego, że w odróżnieniu od konkurencyjnych action-RPG, The Incredible Adventures of Van Helsing jest grą jednorazowego użytku. Kilkanaście godzin i już, wszystko. Nie ma sensu zaczynać jeszcze raz, bo to będą te same lokacje, ci sami przeciwnicy, wszystko identyczne - także walka, nawet jeśli używać będziemy innych umiejętności. I nie mówię, że to pierwsze i ostatnie zaliczenie gry nie jest przyjemne, bo mimo wszystko źle nie jest, zwłaszcza gdy od drugiego aktu zaczyna rosnąć poziom trudności, pojawiają się ciekawsi przeciwnicy i bardziej interesujące lokacje. Powtarzać się tego nie będzie jednak, więc cały ten wachlarz umiejętności do wyboru jest tak naprawdę zbędny - w inne action-RPG gra się wiele razy, wypróbowując różne ścieżki rozwoju, więc drzewka umiejętności mają sens. Tutaj nie mają. A są, zamiast skromniejszego, ale ciekawszego zestawu zdolności bardziej oryginalnych niż kula ognia albo strzał szrapnelami. Takie rozwiązanie, bliższe slasherom w stylu God of War, lepiej by się w Van Helsing sprawdziło... bo to właśnie do tych produkcji mu mimo wszystko bliżej. Mimo wszystko, bo przecież mamy tutaj wszystkie klasyczne składniki dobrego hack & slasha, takie jak choćby tony łupów.
Asortyment narzędzi zniszczenia jest tu ograniczony - oprócz pierścionków oraz kilku elementów stroju mamy do wyboru tylko różnie wyglądające, lecz tak samo działające miecze lub dwa rodzaje broni palnej, karabiny oraz pistolety w obu rękach. Niewiele w zasadzie, ale wystarczy żeby wytworzyć wspomnianą górę łupów, w których przyjemnie się przebiera, porównując ich statystyki równie pieczołowicie, jak maniakalny filatelista układa seriami znaczki w klaserze. Nie najgorzej też wypada system modyfikowania istniejących i tworzenia nowych przedmiotów. Nie jest szczególnie oryginalny, ale podoba mi się w nim to, że po odpowiednim rozbudowaniu generatora w naszej tajnej kryjówce możemy tworzyć przedmioty dokładnie takie, jakie chcemy i na dodatek nie są one bezużyteczne, wręcz przeciwnie. Znów jednak ta opcja bardziej pasuje do action-RPG takiego jak Diablo, w które gra się wielokrotnie - tutaj jej możliwości po prostu się marnują, bo gra jest relatywnie krótka i tak naprawdę skorzystamy z tego narzędzia zaledwie kilka razy. Albo i wcale, bo w zasadzie nie jest potrzebne - sprzęt wypadający z wrogów jest wystarczająco dobry, by nie trzeba było kombinować z jego produkcją, czy też z zakupami. Co do tego ostatniego, to trochę szkoda, bo w odróżnieniu od wszystkich tego typu gier, w The Incredible Adventures of Van Helsing zawsze mamy więcej kasy niż nam potrzeba i stać nas dosłownie na wszystko, włącznie z wielokrotnym resetowaniem punktów przydzielonych na drzewka umiejętności...
Generalnie Van Helsing jawi mi się jako produkcja fajna, ale nieco nietrafiona. Miejscami jest rozbudowana, jak duży hack & slash, taki w którego gra się tygodniami lub miesiącami nawet - ale nim nie jest. To przyjemna, klimatyczna, dobrze brzmiąca i naprawdę efektownie wyglądająca gra akcji, mało wyszukana, ale bez większego problemu potrafiąca utrzymać przy sobie przez kilkanaście godzin. I nie mogę przestać myśleć, jak fajna mogłaby być, gdyby nie poświęcono tak wiele czasu i środków na maskowanie jej i ubieranie w szatki "gry podobnej do Diablo"... co wcale nie było potrzebne, bo główna jej siła leży gdzie indziej i na niej trzeba było się skupić. Gdyby zamiast rozbudowanego rozwoju postaci, systemu łupów i craftingu poświęcono się ulepszeniu nieco mało wyszukanej mechaniki walki oraz stworzeniu porządniejszej fabuły, to Van Helsing mógłby być naprawdę bardzo dobrą grą. A nie jest, niestety. Przyznaję to z bólem, bo polubiłem go za klimat i żarty Katariny. Jest zwyczajnie znośny, a do poziomu prezentowanego przez wymienione wcześniej gry sporo mu brakuje. Ale że sporo mu też brakuje do ich ceny, to można mu tę różnicę poziomów warunkowo wybaczyć. Dziesięć euro to nie majątek i wydanie ich na The Incredible Adventures of Van Helsing wcale nie jest najgorszym pomysłem, zwłaszcza jeśli ma się po dziurki w nosie mniej lub bardziej infantylnego fantasy, którym raczą nas gry action-RPG. No i gdy chciałoby się pobawić w nieco innej scenerii - bo tę akurat udało się autorom Van Helsinga wykreować znakomicie i szczegółowo.