O mądry Odynie Jednooki, dzięki ci, że natchnąłeś ludzi ze Stoic Studios do tego, by ich gra, taktyczno-fabularna The Banner Saga, została osadzona w klimatach fantasy wzorowanego na mitach mroźnej, skandynawskiej Północy. Człowiek ma już serdecznie dość kolejnych kopii Tolkiena, czy też jakichś wydumanych, płytkich jak kałuża uniwersów, w których roi się od tamtejszych odpowiedników elfów, krasnoludów i orków, o smokach już nie wspominając. Naprawdę, odczuwam głęboką wdzięczność do całego panteonu bóstw wikingów za to, że The Banner Saga jest, jaka jest - nawet jeśli nie mieli oni z tym nic wspólnego bezpośrednio. Mieli za to bowiem pośredni wpływ i to znaczny. Gra nie nawiązuje konkretnie do nordyckich mitów i nie odwołuje się do żadnej ze znanych legend, ale tworzy jakby własną wersję Północy. Bardzo przekonującą, niesamowicie klimatyczną i tak spójną, że nie ma w niej najmniejszej szczeliny, w którą można by wrazić czubek noża.
Co ciekawe, tego "zanurzenia" w bardzo sugestywnej historii nie przerywają nawet bitwy oraz cała strategiczno-RPGowa otoczka, która towarzyszy fabule. Są raczej zaczerpnięciem oddechu przed powrotem w głębinę - i miłym urozmaiceniem. Także dlatego, że bitwy są naprawdę bardzo fajnie. The Banner Saga jest grą liniową, w której co prawda od czasu do czasu podejmujemy pewne ważne decyzje, ale biegu fabuły nie jesteśmy w stanie zmienić. Niektórych bitew możemy jednak uniknąć, podczas gdy reszta jest obowiązkowa. Obowiązkowa nie oznacza, że dokładnie zaplanowana, wręcz przeciwnie nawet. Większość starć jest częściowo losowa, a przynajmniej zmienne są początkowe ustawienia oraz skład sił wroga, dzięki czemu zresztą przy powtarzaniu jednej z nich możemy zostać czymś zaskoczeni. Pewna część starć to nawet prawdziwe bitwy - w tle naszego taktycznego pojedynku toczą się losy batalii pomiędzy wojownikami z naszej karawany oraz dredge'ami. W takich przypadkach możemy wybierać kilka różnych "sposobów" na przeprowadzenie starcia, co sprowadza się do zależności "im trudniejsze jest ono dla naszej drużyny, tym mniejsze straty wśród naszych wojsk". Niby nic wielkiego, ale zawsze jakieś urozmaicenie. Co nie znaczy, że taktyczne potyczki potrzebują jakiegoś dodatkowego urozmaicenia, bo mimo relatywnej prostoty pozostają ekscytujące i ciekawe do samego końca... i to nawet gdy już odkryjemy receptę na względnie bezstresowe ich wygrywanie. A jakaż ona jest?
Bitwy w The Banner Saga wygrywa się zabierając ze sobą do boju mniej ludzi niż możemy. Po jakimś czasie mamy w naszych karawanach nawet i po kilkunastu wojowników, na różnych poziomach zaawansowania, z własnymi współczynnikami, specjalnymi umiejętnościami oraz może nawet z czarodziejskimi przedmiotami. Do boju możemy wystawić do szóstki na raz, ale... nie należy tego robić prawie nigdy, a zwłaszcza gdy mamy trudności z zaliczeniem jakiegoś starcia. Dziwne, tak? Dziwne. Ale działa. Gra stosuje bowiem system naprzemiennych tur, który opisywałem we wrażeniach z wersji beta, a który premiuje mniej liczne siły. I do tego stawia na głowie całą znaną nam taktykę, bo sprawia, że im bardziej wygrywamy, tym bardziej ostrożnie musimy sobie poczynać, bo gdy przetrzebimy wrogów i zostanie ich mniej niż naszych ludzi, to wtedy tamci mogą nam zadać najbardziej bolesne straty. W najtrudniejszych bitwach umyślnie nie dobijałem ciężko rannych dredge'ów zanim nie poszczerbiłem pozostałych, żeby wróg musiał "marnować swoje tury" na wojowników zbyt osłabionych, by mogli wyrządzić mi krzywdę. W szczegóły wdawał się nie będę, wystarczy tylko rzec, że bitwy są ciekawe i trudne, a awansowanie postaci i wyposażanie ich w nowy sprzęt, choć dość proste, to satysfakcjonujące i emocjonujące. I przede wszystkim ten taktyczno-RPGowy składnik The Banner Saga jest świeży, właśnie dzięki naprzemiennym turom, a także kilku innym pomysłom. Gra nie przypomina innych znanych taktycznych turówek i nie gra się w nią jak w coś, w co graliśmy dwadzieścia lat temu już na Commodore 64 (i wtedy było lepsze), nawet jeśli zasady ma proste i tak naprawdę Ameryki w konserwach nie odkrywa.
Ale większość magii tej kryje się w fabule, w bohaterach i ogólnej prezentacji. Oprawa audio-wizualna The Banner Saga jest bez skazy. O świetnej muzyce już wspomniałem, ale pochwały należą się też ślicznej, klimatycznej, dwuwymiarowej, rysowanej w komiksowym stylu grafice. Patrzy się na The Banner Saga rozkosznie i nienasycenie, mówiąc w skrócie. I ogólne wrażenie też jest jak najbardziej pozytywne, co chyba wynika z powyższych akapitów. Oczywiście The Banner Saga nie jest grą bez wad - na przykład zbyt łatwo jest rozgryźć mechanikę bitew i najtrudniejsza z nich, oprócz finałowej, przytrafi nam się mniej więcej w jednej trzeciej rozgrywki. Po kilkustopniowej obronie zrujnowanej twierdzy pod koniec samodzielnego wątku Hakona nie będzie już prawie żadnych prawdziwych wyzwań. No i naprawdę żałuję, że nie pogłębiono większości postaci ani nie zarysowano jakoś wyraźniej, ciekawiej, mających duży potencjał wątków pobocznych, jak choćby tego związanego z księciem Ludinem, który swoją drogą jest doskonale niejednoznaczną postacią. Ale może autorzy czekają z tym na drugą część? Zakończenie, bardzo umiejętnie chwytające za serce, wyraźnie sugeruje, że to jeszcze nie jest koniec tej historii. Z czego też bardzo się cieszę, bo to jedna z najlepszych, jakie ostatnio w grach spotkałem. Jeśli nie w ogóle najlepsza od lat.
Tak czy inaczej, z czystym sumieniem polecam.