Na Kronosie trwa kolejna wojna sukcesyjna. Ta kolebka ludzkości, zniszczona wieki temu atomową pożogą i porzucona przez swoje dzieci, jest teraz areną dżentelmeńskich wojen. Zamiast walczyć między sobą na swoich dostatnich, spokojnych planetach, wszystkie rody wysyłają floty na Kronosa, parkują je na orbicie i desantują z nich wojska - wojna zaczyna się dopiero gdy te wylądują, bez wsparcia z kosmosu, na czysto i konwencjonalnie. A przynajmniej tak było do tej pory. Wydaje się bowiem, że ta akurat wojna okaże się ostatnią - z racji rozwoju technologii nowy cesarz będzie prawdopodobnie żył wiecznie. Nic dziwnego, że strony działające dotąd według zasad, gotowe są tym razem sięgać po niedozwolone środki...
Panzer General też działał na tej zasadzie, prawda? A przecież jest jedną z najlepszych strategicznych turówek w dziejach. Dlaczego Battle Worlds: Kronos takie nie jest? Z dwóch powodów. Po pierwsze, misje są zbyt łatwe. Owszem, trzeba się nagimnastykować, trzeba się wysilić i w pocie czoła bronić przed zbyt wielkimi stratami, ale zwycięstwo jest kwestią czasu w zasadzie. Dla weterana turowych strategii nie znajdzie się tu żadne wyzwanie, bo każdą misję można przejść metodycznie i cierpliwie, eliminując kolejne gniazda oporu wroga. Nic nas nie goni. I to jest problem. Misje nie są na czas, jak właśnie w Panzer General. Tam trzeba było kosztownie ryzykować, trzeba było przeć do przodu, gnać po zwycięstwo. I tak osiągnięte zwycięstwo dawało satysfakcję. A tu można co najwyżej dostać medal za zaliczenie misji w mniejszej niż planowano ilości tur. Ani się nasz wynik nie przekłada na to, ile surowców będziemy mieli dostępnych w kolejnym fragmencie kampanii, ani też na to, jaka w ogóle będzie następna misja. W starożytnych czasach, gdy grało się w Battle Isle, nie stanowiło to problemu, bo nie było nic lepszego. Ale potem Panzer General i jego pociotki pokazały, że można to zrobić sprytniej i ciekawiej. Battle Worlds: Kronos niestety zatrzymał się na tamtym etapie i późniejszych zdobyczy ewolucji na swoje potrzeby nie zaadaptował. W tym także fantastycznej i dającej tyle radochy, znanej z Panzera opcji ulepszania swoich jednostek do coraz bardziej zaawansowanych - tutaj cały czas mamy ten sam sprzęt i czasem tylko łaskawie wolno nam zabrać ze sobą kilka bardziej doświadczonych jednostek do kolejnej misji, co w sumie niewiele zmienia.
Battle Worlds: Kronos zbytnio się zapatrzyło na pierwowzór. Importem wzięło z niego wiele dobrego i to wszystko nadal nie najgorzej działa. Da się grać. Tyle, że jest monotonnie i nudnawo, a każdą misję przechodzi się z grubsza tak samo. Nic nie podkręca tempa, nic nie daje motywacji do dalszej gry. Staje się to jeszcze bardziej widoczne, gdy docieramy w drugiej kampanii do momentu, w którym możemy zacząć dowodzić jednostkami powstańców i okazuje się, że... są one w zasadzie takie same, jak te niby o wiele bardziej zaawansowane, którymi dysponują rody. Szczerze mówiąc, liczyłem na całkiem inny pomysł na rozgrywkę w drugiej kampanii, a tu jest z grubsza tak samo. Rozczarowujące. Ale mógłbym to przeboleć. Nie przeszkadzałoby też ślimacze tempo, którego nie podkręcają ograniczenia czasowe, nie narzekałbym, że nie mogę ulepszać swoich czołgów z kanciastych żelaznych trumien do seksownych stalowych bestii, gdyby Battle Worlds: Kronos... miało lepszą fabułę. Zataczamy krąg, prawda? Dobra fabuła, z bohaterami z krwi i kości, ze zwrotami akcji, sprytnie wyreżyserowana, emocjonująca i budująca napięcie wystarczyłaby, by popychać gracza do przodu w tej grze. Bo choć jest ona nudna, to jednocześnie tak fajnie poukładana i przemyślana, że naprawdę bardzo niewiele brakuje, żeby tę nudę przełamać. Wystarczyłby lepszy scenariusz i już by było świetnie. Ale, jak już wspomniałem na początku, lepszego scenariusza brak. I archaiczna mechanika rozgrywki zostaje na placu boju sama, samiuteńka, przeciw karabinom mając tylko szabelkę i ułańską fantazję. Skazana na porażkę.
Battle Worlds: Kronos przywodzi na myśl Starcrafta II. On też ekshumował starożytną mechanikę rozgrywki sprzed lat, nie próbując nawet wprowadzić do niej nowoczesnych rozwiązań wypracowanych przez konkurencję. I choć zrobił to z zupełnie innych, jak najbardziej zrozumiałych powodów, to ludzie z Blizzarda wiedzieli, że żeby to się sprawdziło, że jeśli ta archaiczna gra ma być fajna, to trzeba ją wzbogacić o coś, co będzie gracza motywowało i pchało do przodu. I zrobili fenomenalne filmiki, sięgnęli po lubianych bohaterów, opowiedzieli epicką, emocjonującą historię. Dzięki temu wszystko zagrało. Niestety, KingART to nie Blizzard i w Battle Worlds: Kronos niestety nie wszystko gra. Nie wszystko, choć fundamenty są jak najbardziej w porządku mimo tego, że nakreślono je według planów sprzed dwóch dekad. Autorzy zapomnieli jedynie, że przez tych dwadzieścia lat było sporo gier, które rozwinęły gatunek. Zignorowanie ich osiągnięć mści się na Battle Worlds: Kronos.
Naprawdę chciałbym tę grę polecić. Dawno temu kochałem Battle Isle strasznie i byłem podekscytowany na okoliczność powrotu do tamtych pięknych czasów za pośrednictwem Battle Worlds: Kronos. I choć nie mogę powiedzieć, że niemiecka kontynuacja tamtej klasyki w czymkolwiek jej uchybia, czy też nie jest jej wierna, to widzę również, że to jednak za mało, by naprawdę dobrze się grało. Bezkrytycznego sentymentu wystarcza na kilka godzin, a potem wypada przejrzeć na oczy i zobaczyć, że ta gra jednak nie jest zbyt dobra tu i teraz. Wtedy, w czasach Amigi, byłaby boska. Ale dziś? Jest sporo lepszych. I kilka naprawdę dużo lepszych. Nie będę więc zachęcał do grania w Battle Worlds: Kronos. Fajnie, że komuś chciało się przypomnieć tamte czasy, ale szczerze wątpię czy warto wydawać 30 dolarów dla zaspokojenia nostalgii na jeden wieczór - a nic więcej się z tego nie wyciśnie.