Do końca roku pozostały już tylko dwa dni, pokusiliśmy się więc o przygotowanie specjalnego podsumowania mijających dwunastu miesięcy. Oto zdecydowanie najlepsze podsumowanie roku 2014.
Do końca roku pozostały już tylko dwa dni, pokusiliśmy się więc o przygotowanie specjalnego podsumowania mijających dwunastu miesięcy. Oto zdecydowanie najlepsze podsumowanie roku 2014.
Największym problemem nowych konsol jest fakt, że brak na nie nowych gier. Wydawcy bez żenady odświeżają więc stare tytuły i wydają ich remastery. To proceder tak powszechny, że dostrzegła go nawet kapituła najgłośniejszych (choć nie najbardziej prestiżowych) growych nagród roku. I tak, wśród różnych kategorii do The Game Awards odnaleźć można było "najlepszy remaster". Nominowano The Last of Us, GTA5, Tomb Raidera, Pokemon Omega Ruby and Alpha Sapphire i Halo.
Wygrało GTA5, czemu trudno się dziwić. Podczas gdy inne studia po prostu podrasowały swoje tytuły, by sprzedać je jeszcze raz, Rockstar naprawdę się postarał. Dał graczom tryb FPP, który czyni z GTA5 zupełnie inną grę. Być może nie lepszą, ale na pewno ciekawszą.
Starania Rockstara nie przekonują mnie jednak, że nagradzanie kolejnych wydań tych samych gier ma sens. Dlatego sam chciałbym wyróżnić The Swapper - rewelacyjną, wciągającą platformówkę logiczną, która przemknęła przez 2013 rok bez należnych jej fanfar. Tymczasem w listopadzie pojawiła się jej nowa wersja, na Wii U. Jest więc okazja, by odpowiednio ją docenić.
Nintendo ma za sobą imponujący rok. Wszystkie znaki na niebie i ziemi wskazują na to, że japoński gigant otrząsnął się ze snu i wraca do gry. O ile do tej pory Wii U było sprzętem traktowanym po macoszemu, kolejną "zabawką" od Nintendo, o tyle po 2014 roku nikt już nie powinien śmiać się z nowej konsoli i wątpić w jej next genowość.
Brakowało na nią gier? W tym roku pojawiło się ich aż nadto. Nintendo nie tylko zadowoliło swoich fanów wydając doskonałe Mario Kart 8, ale i zapewniło sobie przypływ świeżej krwi stawiając na rewelacyjną Bayonettę 2 - jedną z najlepszych gier 2014 roku. Na drugim planie kryją się zaś takie perełki jak Hyrule Warriors czy Super Smash Bros. (także w wersji na 3DS-a). Ba, Japończycy nie zapomnieli nawet o grach niezależnych i zaufali twórcom Shovel Knight, jednej z najciekawszych platformówek ostatnich lat.
Przyszłość także wygląda wspaniale. W zapowiedziach są Star Fox, nowa Zelda, Yoshi's Woolly World, Mario Maker. Nawet Xenoblade Chronicles X!
Jednocześnie Nintendo udało się uniknąć wpadek swoich konkurentów. Ludzie Satoru Iwaty nie zawalają terminów, nie składają obietnic bez pokrycia, nie kłamią w reklamach. A przede wszystkim wydają kompletne, skrupulatnie przetestowane gry, których nie trzeba łatać w dniu premiery. I dzień po. I wciąż przepraszać, że nie działają.
Mimo to Wii U pozostaje najgorzej sprzedającą się konsolą nowej generacji. Owszem, jest lepiej, ale trudno powiedzieć, by było dobrze. O wynikach porównywalnych do Wii można tylko pomarzyć. Wii U przegrywa nie tylko w 2014 roku, w którym kupiono ledwie 2,7 miliona konsol (Xbox One - 6,4 mln, PS4 - 12,1 mln), ale i w klasyfikacji ogólnej. Konsolę Nintendo, mimo jej 6-miesięcznej przewagi, niemal od razu prześcignęło PS4, zaś Xbox One zrobił to niedawno. Obecnie, jeżeli wierzyć serwisowi Vgchartz.com, rozeszło się około 8 milionów Wii U, 9,4 milionów Xboksów i 16,6 milionów PS4.
Polscy fani Nintendo muszą sobie dopisać jeszcze jeden powód do smutku. W naszym kraju japoński gigant wciąż nie doczekał się rzetelnego dystrybutora. Informacja, że ConQuest Entertainment wkracza do akcji zelektryzowała na moment światek gier wideo, ale dzisiaj widać, że tak naprawdę niewiele się zmieniło. O gry wciąż trudno.
Gamergate. Afera wszystkich afer. Największa, najżywotniejsza i najgłupsza afera, jaką widzieliśmy od lat. Nie dlatego, że atakowano w niej kobiety (choć to oczywiście głupie, seksistowskie i godne potępienia), ale dlatego, że jej uczestnicy przegapili szansę, by powiedzieć coś sensownego.
I tak, zamiast debaty o jakości współczesnego dziennikarstwa growego (miernego i nierzadko służalczego wobec dystrybutorów i twórców gier), otrzymaliśmy niekończący się festiwal wyzwisk, gróźb i debilnych tweetów. Utwierdzający wszystkich krytyków gier wideo w przekonaniu, że to szkodliwa zabawa dla agresywnych dzieciaków. Czyniący z niekompetentnej Anity Sarkeesian gwiazdę mediów głównego nurtu. Uderzający w mniejszości i wolność debaty.
Gamergate udowodniło, że mała grupa radykalnych krzykaczy potrafi naznaczyć całą społeczność. Ale mnie najbardziej boli coś innego. Ta afera (która, na szczęście, ominęła Polskę) pokazała, że coś takiego jak "społeczność graczy" nie istnieje. Bo gdyby istniała, jakaś większość zaprotestowałaby przeciwko językowi nienawiści i wykluczenia. Przeciwko anonimowym groźbom i wyzwiskom. Przeciwko odwoływaniu wykładów i szkalowaniu dziennikarzy. Przeciwko idiotycznej łatce "social justice warrior" nadawanej ludziom, mającym inne poglądy i inną wrażliwość.
To prawda, że Gamergate zostało zawłaszczone przez małą grupkę radykałów. Ale prawdą jest też, że milcząca większość nie zrobiła wiele, by ich przegadać.
Titanfall, NOWA GRA PRAWDZIWYCH TWÓRCÓW CALL OF DUTY MODERN WARFARE, miał wstrząsnąć gatunkiem strzelanek multiplayerowych. Na ten tytuł czekaliśmy od marca 2010 roku, gdy Jason West i Vince Zampella rozstali się z Activision i założyli własne studio - Respawn Entertainment. A następnie związali współpracę z Electronic Arts, największym konkurentem Activision (przynajmniej w tamtych czasach). To miał być FPS, który odmieni wszystkie inne FPS-y, zmiecie z powierzchni konkurencję i przedefiniuje całą naszą wiedzę o grach.
Oczywiście, tak się nie stało. Titanfall, jak wiele gier, które zapowiadały rewolucję, okazał się po prostu kolejną, dobrą strzelanką. Świetnie zaprojektowaną, pomysłową i bardzo dynamiczną, ale niestawiającą niczyjego życia na głowie. Niepróbującą niczego definiować. Niezapisującą się złotymi zgłoskami w historii elektronicznej rozgrywki.
Dziś Titanfall radzi sobie nieźle, ale to wszystko, co można o nim napisać. Podczas gdy Destiny wciąż rozpala wyobraźnię graczy i zgarnia branżowe nagrody (czy zasłużenie? to pytanie na zupełnie inny artykuł), gra Respawn Entertainment jest po prostu jedną z wielu dostępnych na rynku strzelanek multiplayerowych. Ma swoich oddanych fanów i zaprzysięgłych wrogów, ale nie wzbudza prawdziwych emocji. A to chyba najgorsze, co można zarzucić artystom, którzy chcieli wywołać rewolucję.
W 2009 roku graczy i krytyków na całym świecie urzekł Canabalt. Prosta gra w uciekanie, obsługiwana przy pomocy jednego przycisku (skok), uzależniła tysiące osób i wywołała małą rewolucję na rynku gier na smartfony. Pokazywała, że karkołomne komplikowanie systemów nie jest potrzebne by odnieść sukces. I przypominała, że ciekawy kierunek artystyczny jest równie ważny, co sama rozgrywka.
Jej duchowym następcą został niezapomniany Robot Unicorn Attack wydany przez Spiritonin Media Games i opublikowany na serwisie Adult Swim. Pomysł Canabalta został tu nieco rozwinięty. Zamiast jednego przycisku pojawiły się dwa (skok i atak), a druga część gry wprowadziła nawet levelowanie i ewolucję postaci. Zrezygnowano też z minimalistycznej pikselowej oprawy. Jednorożec doczekał się bajkowej grafiki i uzależniającej ścieżki dźwiękowej.
Nidhogg nie jest być może oczywistym następcą tych dwóch tytułów, ale lubię go do nich porównywać. Podobnie jak Canabalt i Robot Unicorn Attact, Nidhogg stawia przede wszystkim na prostotę (do skoku i ataku dodano jeszcze strzałki) i minimalizm. To gra, której zrozumienie zajmuje kilka sekund, ale do mistrzostwa dochodzi się miesiącami, jeżeli nie latami. Prosta, przejrzysta i uczciwa. Z Robot Unicorn Attack 2 czerpiąca głębię i zamiłowanie do dziwacznego poczucia humoru, zaś z Canabalt szacunek dla każdego piksela.
Światek literacki od 1993 roku zna "Bad Sex Awards" - przyznawane przez magazyn "Literary Review" wyróżnienie dla najgorszej, najbardziej żenującej sceny erotycznej. Wśród nagrodzonych i nominowanych często przewijają się naprawdę znane nazwiska (w 2009 roku Bad Sex Award otrzymał Jonathan Littell, a w 2004 Tom Wolfe). W tym roku wśród nominowanych znaleźli się Michael Cunningham, Wilbur Smith czy regularnie wymieniany wśród kandydatów do literackiego Nobla, Haruki Murakami. Ostatecznie nagrodę dostał Ben Okri. Serwis Booklips pokusił się nawet o przetłumaczenie fragmentu, który został doceniony przez jury. Leci on następująco: "Kiedy jego ręka ocierała się o jej sutek, ten zadziałał niczym włącznik i zaczęła płonąć. Dotknął jej brzucha, a jego ręka zdawała się ją przepalać. Nie szczędził jej ciału pośrednich dotknięć i gorzko-słodkich doznań zalewających jej mózg. Stała się świadoma istnienia miejsc na sobie, które mogły zostać ukryte tylko przez boga posiadającego poczucie humoru. Na fali ciepłych prądów nie z tego świata uświadomiła sobie, że się w nią wślizguje. Kochał ją z delikatnością i siłą, głaszcząc jej szyję, sławiąc jej twarz w swoich dłoniach, dopóki nie przełamała się i nie zaczęła powolnie rytmicznie jęczeć... Wszechświat był w niej i z każdym jej ruchem roztaczał się na nią. Gdzieś w nocy przeleciała zbłąkana rakieta".
Mnie osobiście najbardziej urzekły w tym roku dwie inne sceny erotyczne. Pierwsza pochodzi z książki "Klub Julietty" autorstwa znanej aktorki porno Sashy Grey. Wydawałoby się, że pisarka z takim doświadczeniem poradzi sobie z zadaniem śpiewająco, tymczasem w książce znaleźć można chociażby taką perełkę: "Mój tyłek jest cały w kminie, imbirze, czosnku, soli i pieprzu. Marynuję się we własnych sokach, a moja pupa jest gotowa do pieczenia, ale zanim pozwolę Jackowi wstawić ciasto do mojego piekarnika, sama dochodzę kilka razy. (...) Płomienie ogarniają całe moje ciało i liżą mózg. Oboje spalamy się w ogniu miłości".
Autorem drugiej ze scen jest Jakub Żulczyk, utalentowany polski pisarz, którego "Ślepnąc od świateł" ma szansę na Paszport Polityki. Nominacja jest oczywiście zasłużona, ale trudno mi oprzeć się wrażeniu, że książka byłaby o wiele lepsza bez sceny, w której czytamy, że bohaterce wyglądającej "jak złe drzewo, które wypuszcza gałęzie" "prawie kapie z cipy", a "jej piersi rozlewają się jak surowe białko".
Na tym tle gry wideo wciąż wypadają blado, omijając zazwyczaj temat ludzkiej seksualności. Ba, uczuciowości w ogóle! Jednym z wyjątków, na pewno nie chlubnym, jest BioWare. W Dragon Age: Inkwizycja jesteśmy świadkami całej serii żenujących scen erotycznych. Wymuszone, sztywne dialogi; nagie ciała wyglądające, jakby dopiero co uciekły z muzeum figur woskowych (postęp, postacie się rozbierają, zamiast ocierać o siebie w ubraniach); i kiczowata scenografia jakby wprost z taniego romansu (wiersze, świece, kominki) - wszystko to sprawia, że nie sposób nie zadać sobie podstawowego pytania: "co?"
Mnie osobiście najbardziej rozbawiła rozmowa z Bykiem, proponującym "jazdę na Byku" (haha, taka dwuznaczność, uszanowanko). I odpowiedź kobiecej bohaterki, która chce "trochę wolniej i o wiele mocniej". Ale w porównaniu z banałami wygłaszanymi przez inne postacie ("nigdy nie spotkałem kogoś takiego, jak ty", "zapomnijmy o wszystkim, jesteśmy tylko ty i ja") Byk i tak wypada... byczo (haha, dla mnie też uszanowanko).
I choć chciałbym przyznać wyróżnienie twórcom najlepszego RPG roku, nie zapominajmy, że Rockstar wydał "remaster roku". A seria GTA od lat znana jest z dojrzałego podejścia do ludzkiej seksualności. Prostytutki występujące w idiotycznych animacjach (teraz także w widoku FPP!). Kluby ze striptizem. Obrzucanie tancerek gotówką. Uwodzenie dziewczyn sprawdzoną technika dyskretnego macanka. Rozbierane MMS-y. I seks-schadzki zakończone okrzykiem "I felt something". Łezka wzruszenia. Owacja na stojąco. Kurtyna.
O Assassin's Creed: Unity pisało się oraz mówiło w tym roku bardzo dużo. Oczekiwania były spore, sporo było także różnej maści błędów i niedociągnięć. Debiut gry nie można udać za zbyt udany i choć pewnie nie jest ona aż tak zła jak niektórzy twierdzą, z całą pewnością przysporzyła wielu zabawnych sytuacji. Na Youtube aż roi się od filmików z błędami, a internet aż huczy od różnej maści śmiesznych obrazków.
My postanowiliśmy wyróżnić przepiękne postacie, które powstały na skutek błędów w grze. Francja od wieków słynie z elegancji i stylu, ale takiej piękności jak powyżej nie spodziewał się chyba nikt. Stąd też nagroda w kategorii "najpiękniejszej wirtualnej kobiety roku", którą nazwaliśmy po prostu - Wirtualną Miss Świata. Jak coś, jesteśmy w stanie załatwić do niej numer. Dajcie tylko znać. Poniżej - przystojni koledzy naszej miss.
Z perspektywy Microsoftu zakontraktowanie kontynuacji zrestartowanego ostatnio Tomb Raidera to genialny, marketingowy ruch. Ze strony fanów - największe świętokradztwo i to nawet pomijając fakt, że to Sony króluje ostatnio w przeciąganiu deweloperów na swoją stronę. Sytuację podkręca cały czas niejasna sprawa ekskluzywności Rise of the Tomb Raider. Umowa ma niby czas obowiązywania, ale póki co ani twórcy gry, ani Sony nie potwierdzili, że produkcja ukaże się także i na ich platformie, a sprawę komplikuje fakt, że Microsoft został ostatnio... wydawcą tego tytułu. W ten oto sposób producentowi Xboksa One udało się wkurzyć chyba największą liczbę fanów tym roku, przebijając nawet niepróżnujący pod tym względem Ubisoft. A najbardziej wkurzonymi fanami, zostali fani Tomb Raidera, którzy mają PS4.
Reaktywacja Secret Service zapowiadała się nieźle. Sama zbiórka na wskrzeszenie magazynu od razu zapisała się w historii polskiego crowdfundingu jako ta, w której wspierający byli najbardziej hojni i przekazali na szczytny cel ponad 284 tysiące złotych. Większość z nich zapłaciła za sześć wydań magazynu, który niestety przestał istnieć po dwóch. To złe miejsce na ocenianie kto i dlaczego zawinił, zarówno redakcja, jak i właściciele praw mają pewnie swoje racje, jak i grzeszki. Fakt jednak, że wspierający wysłali pieniądze w nadziei na reaktywowanie ukochanego czasopisma, a dostaną w zamian coś zupełnie nowego (Pixel). Pokazuje dobitnie, że cała akcja zakończyła się fiaskiem. Co po niej pozostało? Zawiedzione nadzieje, niesmak oraz masa memów i filmików komentujących całą sytuację.