Torment: Tides of Numenera to gra zupełnie inna. Im dłużej w nią gram, a jestem jednym z tych szczęśliwców, którzy mają już od ponad tygodnia dostęp do wersji recenzenckiej, tym bardziej jestem przekonany, że nie jest to jeszcze jedno RPG stylizowane na retro i odwołujące się do jakiegoś tam kultowego klasyka. To jest… coś innego. Nie nowa jakość, nie rewolucja, nie przełom czy tam inne trzęsienie ziemi, czyli gra wyznaczająca standardy gatunku. Nie, Torment standardów nie wyznaczy, bo będzie bardzo trudno powtórzyć to, czego dokonali tutaj ludzie z inXile Entertainment. A czego dokonali tak właściwie? Zbudowali współczesny, wirtualny odpowiednik kunstkamery, czyli gabinetu osobliwości.
Wiele innych gier RPG bazuje na myślowych schematach, które są pochodną przyjętej konwencji. Nawet takie znakomite produkcje, jak seria o Wiedźminie, gdy próbują się tym schematom wymykać, to popadają w schematy inne. A Torment? Tutaj nie ma konwencji. A raczej są wszystkie możliwe. Każda rzecz tu przejdzie. Obcy? Ależ proszę. Mutacje? No jak nie, jak tak. Nieokreślone byty z innych wymiarów? W co drugiej knajpie. Roboty, podróże w czasie, laserowe młyny do mielenia mąki? Wszystko może być. Konstrukcja świata gry, którego głównym założeniem jest to, że istnieje na nawarstwionych gruzach poprzednich ośmiu wielkich cywilizacji, zezwala twórcom na wprowadzenie w zasadzie dowolnej, nie ważne jak bardzo odjechanej rzeczy. I będzie ona doskonale do tego wszystkiego pasować, bo właśnie ze względu na takie a nie inne założenia, wieloświat Tormenta może być jednocześnie porażająco różnorodny i idealnie spójny oraz sensowny.
I twórcy gry bezczelnie z tego korzystają. Wolno im rozwinąć skrzydła, wolno puścić wodze fantazji, więc dokładnie to robią. Dlatego właśnie zamiast patrzeć na to, jakie by tu zadanie zrobić, jak rozdać punkty, jak zmodyfikować wyposażenie, to przede wszystkim łażę po okolicy i zaczepiam wszystkich, jak jakiś wielkooki dzieciak, który pierwszy raz jest w wielkim mieście i wszystko jest dla niego cudowne. I to nie jest zwyczajna sytuacja dla kogoś, kto gra w gry prawie od trzech dekad i widział już w zasadzie wszystko. Nie wiem jak twórcy Tormenta to zrobili, do jakich pokładów kreatywności i wyobraźni się dokopali, ale zdołali mnie zachwycić. I to nie raz, nie jakąś jedną rzeczą, nie jedną sceną czy jedną kreacją. Zachwycają nieustannie. I tym, jak tu wszystko wygląda, inaczej niż wszędzie. I mnóstwem mniej lub bardziej ważnych historyjek poukrywanych w zasadzie w każdym zakamarku. I tym, jak są prowadzone dialogi. I nawet takimi mało ważnymi rzeczami, jak przedmioty, które się znajduje. Wiecie, że w Tormencie nawet śmieci są ciekawe? I można z nimi coś intrygującego robić? Raz przez dobrych kilkanaście minut próbowałem rozgryźć jeden w ogóle zbędny przedmiot, który nie grał żadnej roli w żadnym z zadań, tylko po prostu sobie był, taki jakiś dziwny i porąbany. Ot tak, bo mógł.
W tym tormentowym gabinecie osobliwości najlepsze jest właśnie nie to, że wszystkiego jest tak dużo, że gra jest tak obfita pod każdym możliwym względem. Jest wiele innych gier, które są przebogate. Ale Torment jest i przebogaty, i zaskakujący. Nigdy nie wiadomo, na co trafimy za chwilę, bo gra nie bazuje, jak już wspomniałem, na jakiejś konkretnej konwencji i przypisanych do niech schematach. Wszystko się może zdarzyć. Każde nowe spotkanie, każde nowe zadanie, każda nowa lokacja jest właśnie… nowa. Zaskakująca. Nietypowa. Inna. I fascynująca. Grając, czuję się jak jakiś nieobyty prostak z prowincji, wpuszczony na dwór wielkiego pana, do ogromnego pokoju, całego wypchanego rzeczami, o których nie miałem pojęcia, że w ogóle istnieją. To jest naprawdę niesamowite doświadczenie. Inne gry stawiają na znane, swojskie, próbując w ten sposób wkraść się w łaski gracza. A Torment idzie w zupełnie przeciwnym kierunku. I to konsekwentnie, na całość, bo nawet w kwestii mechaniki rozgrywki przecież, która też bazuje na całkiem nowych rozwiązaniach, których próżno szukać w innych grach tego typu. I to jest już powód w zupełności wystarczający, by w niego zagrać, nawet gdyby poza tym wszystkim był grą kiepską, źle pomyślaną, nudną, bez tempa, dynamiki i z dowolną ilością jakichś innych wad. A nie jest.
I co? Ten tydzień do premiery jednak zrobił się nagle o wiele dłuższy? Przepraszam. To umyślnie.