Bez przesadnej pompy, bez rozlewania łez udało się zrobić jeden z najlepszych filmów o ucisku Afroamerykanów wszechczasów. Przy okazji świetny film w ogóle.
Bez przesadnej pompy, bez rozlewania łez udało się zrobić jeden z najlepszych filmów o ucisku Afroamerykanów wszechczasów. Przy okazji świetny film w ogóle.
Chociaż na temat pastwienia się nad kolorowymi w Stanach Zjednoczonych powiedziano już niemal wszystko, to temat pozostaje ciekawy i aktualny. O ile oczywiście film jest dobrze zrobiony i nie przegina z polityczną nagonką. W przypadku Hidden Figures można śmiało powiedzieć, że twórcy spisali się na medal. Ukryte działania (to pierwszy i ostatni raz kiedy przytaczam polski tytuł – ot, mały sprzeciw przeciwko durnym tłumaczeniom) to jeden z najlepszych moralizatorskich obrazów, jakie widziałem od dawna. Obraz skromniejszy, niż okropnie oczywisty i ostentacyjnie rozdzierający Zniewolony 12 Years a Slave, który obsypano Oskarami i wszelkimi innymi możliwymi nagrodami pomimo tego, że powiedzmy sobie szczerze, film „d” nie urywał. Nie oznacza to bynajmniej, że Hidden Figures ma mniejszą siłę oddziaływania. Myślę, że może być wręcz przeciwnie, bo to obraz zdecydowanie bardziej aktualny i przede wszystkim technicznie, warsztatowo, scenariuszowo i aktorsko lepszy.
Hidden Figures to film o czarnoskórych matematyczkach, które pracują w NASA w latach 60tych XX wieku. Pracują w wydziale „komputerowym”, chociaż wtedy oznaczało to bynajmniej coś zupełnie innego niż dziś. Czarnoskóre pracownice zajmują się wykonywaniem szablonowych obliczeń, żmudnych i wymagających sporego skupienia. Nie powierza im się jednak żadnych zadań wymagających kreatywności, muszą zadowolić się względnie niskimi wynagrodzeniami, a praktyczna szefowa działu nie ma co liczyć na oficjalny status kierownika. Oczywiście obracają się praktycznie rzecz biorąc wyłącznie w swoim środowisku, za wyjątkiem odbierania poleceń od białej przełożonej. Do tego dochodzą realia życia w segregowanym społeczeństwie – obawa przed policją, która zatrzymuje się przy uszkodzonym samochodzie, osobne łazienki czy nawet sprzęty biurowe. Krótko mówiąc – już nie opresja, ale rasizm w brzydkim, staromodnym wydaniu.
Film ma również tę zaletę, że poza moralizatorskim wykładem ma również do zaoferowania autentyczną fabułę, w przeciwieństwie do wielu innych dyktowanych przez amerykańskich liberałów wydmuszek (taką wydmuszką jest chociażby Moonlight). Historia kosmicznego wyścigu, domowe i rodzinne perypetie trzech głównych bohaterek: Katherine Johnson, Dorothy Vaughan i Mary Jackson naprawdę potrafią zainteresować, a momentami także wzruszyć czy rozbawić. I to właśnie sprawia, że bohaterki stają się bardziej ludzkie, cała historia wiarygodna i bliska widzowi, dzięki czemu sam film mocnej oddziałuje. Jest zupełnie normalny, za wyjątkiem tego, że do całości dokłada się trudności czarnych kobiet z byciem… no cóż – czarnymi.
Strasznie spodobała mi się lekkość z jaką twórcy podchodzą do problemu rasizmu, wspomniana już wyżej normalność gryzie się tutaj z codziennymi kąśliwymi uwagami, złośliwymi szeptami czy małymi gestami, których nawarstwienie staje się nieznośne. Obserwując zmagania cierpliwych i mądrych czarnoskórych kobiet ciężko pozostać nieporuszonym. Oczywiście dostajemy wersję uproszczoną i wygładzoną, idealnie filmową i pozbawioną zbędnych wątków. I mi się to podoba, bo film rządzi się swoimi prawami.
Jeżeli chodzi o warstwę techniczną, to nie mam większych zastrzeżeń. Mam natomiast szczególną pochwalę, bo bardzo spodobały mi się komediowe ujęcia wewnątrz samego kompleksu NASA. Czasami bohaterowie nie musieli nic mówić, a przemawiały same zdjęcia wraz z dołożonym do całości podkładem dźwiękowym, aby jakaś dziwna, wcześniej nieodkryta część mnie mówiła niemalże na głos „you go girls!”.
Czy Hidden Figures to materiał na hit? Moim zdaniem absolutnie, chociaż nie spodziewałbym się, że powtórzy sukces 12 Years a Slave. Widać to zresztą po nominacjach do Oskarów, których odstał „tylko” trzy. Nie jest to film, który robiono specjalnie po to, żeby zgarniał nagrody. Zrobiono go z potrzeby serca, z chęci upamiętnienia relatywnie nieznanych do tej pory bohaterek walki o emancypację, walki z rasizmem i walki o kosmos. Przy czym warto pamiętać o tym, że była to batalia o normalność i elementarny szacunek, a nie dzisiejsze postękiwania trzeciej fali feministek i urojenia środowisk forsujących pojęcia „mikroagresji”. Dziś aż dziwnym wydaje się, że w Ameryce mniej niż pięćdziesiąt lat temu ludzi traktowano tak podle. Jeżeli mamy dostawać tak wdzięczne i tak uniwersalne przypomnienia podstawowych wartościach, to ja nie mam nic przeciwko, to ja nie mam nic przeciwko, żebyśmy wałkowali to jeszcze trochę.
Nie ma jeszcze żadnych komentarzy. Napisz komentarz jako pierwszy!