Transformers: Ostatni Rycerz zabiera nas w daleką przeszłość, do piątego wieku naszej ery. Okazuje się, że w świecie filmu Król Artur jest postacią historyczną. Na dodatek w walce z barbarzyńcami wspierał go zionący ogniem smok. Ten smok składał się oczywiście z dwunastu transformersorycerzy, którzy przylecieli na Ziemię z planety Cybertron. Ci rycerze, a jakże, sekundowali oryginalnym rycerzom okrągłego stołu. Z kolei łącznikiem między ludźmi a Transformersami był sam mag Merlin, który dzierżył otrzymaną od robotów włócznie o wielkiej, lecz bliżej niesprecyzowanej mocy.
W czasach współczesnych Autoboty mają nietęgą sytuację. Po wydarzeniach z trzeciej i czwartej części są zmuszone do ukrywania się. Tym razem jednak są osamotnione po tym, jak ich lider, Optimus Prime, poleciał na Cybertron w poszukiwaniu swoich twórców. W zamian za to mają wsparcie ze strony Cade’a Yeagera (Mark Wahlberg), który służy Transformerson swoimi umiejętnościami technicznymi. Wygląda jednak na to, że będzie mógł się sprawdzić jako ktoś więcej niż tylko złota rączka - na początku filmu jeden z robotów, którego nie udaje mu się uratować wręcza mu talizman - okazuje się, że Yeager jest Wybrańcem.
Kiedy patrzę na moją próbę opisania zarysów fabuły Ostatniego Rycerza, odnoszę wrażenie, że te zdania akapity wyglądają, jakby wypluł je nieszczególnie udany komputerowy generator losowych historii. Będzie to eufemizm, jeśli powiem, że nie miałem wygórowanych oczekiwań odnośnie fabuły tego filmu, jednak mimo to scenarzystom udało się mnie negatywnie zaskoczyć.
Nie będzie przesadą powiedzieć, że w fabule filmu nie spina się dosłownie nic. Wszelkie zasady przyczynowości zostały na wstępie wyrzucone przez okno, spójność świata spuszczono w toalecie. Zostaje wprowadzonych multum elementów, które są potem radośnie ignorowane. Film rozpoczyna się informacją o tym, że na Ziemię spadają dziesiątki nowych Transformersów, jednak większości z nich nie zobaczymy na ekranie. Żadnych konsekwencji nie ma wyraźnie zaznaczony fakt, że Kuba jest jedynym krajem, w którym Transformersy znalazły polityczny azyl i nie muszą się bać represji. Bohaterowie pojawiają się i znikają, często nie wnosząc dosłownie nic do fabuły. Transformers: Ostatni Rycerz mógłby służyć za przykład surrealistycznego dzieła, gdyby nie brak jakichkolwiek wartości artystycznych.
Z drugiej strony należy przyznać, że nastąpił niejaki progres, jeśli chodzi o kreację bohaterów. Największe znaczenie miało wysłanie Tessy, córki Cade’a na studia. Dzięki temu nie pojawiła się najbardziej irytująca cecha patriarchy rodziny Yeagerów: obsesja na punkcie dziewictwa jego córki. Irytację zastąpiło jednak zażenowanie: tym razem wahadło wychyliło się w drugą stronę i teraz zamiast manii czystości bohaterowie są opętani przez dziwną, nastoletnią burzę hormonów. Praktycznie każda postać, niezależnie od wieku, pochodzenia, zawodu czy klasy społecznej bez przerwy rzuca żartami na temat seksu, które nie rozśmieszą nikogo, kto emocjonalnie wyszedł z fazy pokwitania. Jest to mimo wszystko lepsze, niż wcześniej wspomniana niezdrowa fiksacja na temat integralności błony dziewiczej córki.
Jedną z rzeczy, które ratowały poprzednie Transformersy był niezmiennie genialny Peter Cullen jako głos Optimusa Prime’a. Jednak w związku z jego wycieczką na Cybertron, przez większość filmu jest nieobecny. Lukę tę wypełnia w pewnym stopniu Anthony Hopkins, jako brytyjski arystokrata i ostatni żyjący członek Zakonu Witwiccanów, który strzeże tajemnice Transfomersów. Oglądanie Hopkinsa w tej roli jest doświadczeniem co najmniej niecodziennym - grany przez niego sir Edmund Burton rzuca sprośnymi żartami na lewo i prawo oraz swoim dystyngowanym głosem relacjonuje niedorzeczną historię Transformersów na ziemi. Nie sprawia to, że żarty stają się choć odrobinę lepsze, a fabuła wcale nie nabiera sensu, ale przynajmniej widać, że Hopkins całkiem nieźle się bawił w tej roli, a oglądanie gwiazdy Milczenia Owiec nawet w najgorszej szmirze jest przyjemnością.
Ostatni Rycerz nie sprawdza się również zbyt dobrze jako widowisko. Dziesięć lat od premiery pierwszych Transformersów to wystarczający czas, żeby widzowie najzwyczajniej w świecie mieli dosyć filmów nie oferujących nic ponad komputerowe efekty specjalne. The Raid: Redemption oraz John Wick przypomniały, że cyfrowa destrukcja miasta nie ma szans się równać z porządną choreografią walk i tradycyjnymi efektami specjalnymi. Warto też zaznaczyć, że, podobnie jak w poprzedniej części, Dinoboty praktycznie się nie pojawiają. Dlatego też wszyscy, którzy liczyli na epicki pojedynek mecha-rycerzy z mecha-dinozaurami muszą obejść się smakiem.
Najnowsza część Transformersów nie sprawdza się nawet jako guilty pleasure. Podczas gdy na przykład Dzień Niepodległości: Odrodzenie czy nawet Transformers: Czas Zagłady potrafiły dać trochę radości w swojej szmirowatości, to Ostatni Rycerz zawodzi nawet w tej materii. Nie jestem w stanie podać żadnego powodu, dla którego warto byłoby zobaczyć ten film. Ani wybuchy, ani Anthony Hopkins, ani robo-smoki nie są w stanie usprawiedliwić wydania 30 złotych na bilet do kina. Po prostu nie.