Tym razem Trafienie Krytyczne ląduje w samym środku tygodnia, tak jednorazowo i wyjątkowo. A to z uwagi na Woodstock, którzy pokrzyżował mi plany i zaburzył harmonogram, także paskudnym przeziębieniem, którego nabawiłem się wracając pociągiem. Serio, to było przeziębienie. Ten pociąg był naprawdę spokojny i kulturalny, w przeciwieństwie do tego, którym jechałem na miejsce. Tam to się sceny dantejskie rozgrywały, które będę wspominał, chcąc czy nie chcąc, jeszcze całkiem długo.
Dziś będzie o graniu, trochę też właśnie w festiwalowym kontekście. Ale nie będę pisał o popularnej na Woodstocku grze, w której dwie drużyny starają się jak najszybciej wypić swój alkohol za pomocą rzucania piłką w stronę pustej plastikowej butelki po napoju obmierzłym, bo zawierającym zwykłą wodę najprawdopodobniej. Swoją drogą tam wszyscy w to grają i chyba tylko na głównych arteriach komunikacyjnych nie można się było natknąć na grupy, które oddają się tej przyjemności. Podnoszące emocję spotkania, powiedzmy że sportowe, ustawały dopiero w nocy, choć widziałem pewnych zapalonych zawodników, którzy uznali, że da się grać także przy świetle latarek. Poświęcenie, ot co.
No dobra, ale skoro nie ma być o tamtym graniu, to o jakim? Już do tego dochodzę. Wracałem pociągiem, tym od przeziębienia. Co ludzie zwykle robią dziś w pociągach? Część śpi, zwłaszcza na dłuższych trasach. Niektórzy czytają książki. A większość robi coś na telefonie. To jest najczęstszy obrazek komunikacyjny, prawda? Tyle, że w tym pociągu woodstockowym się nie dało, bo mało kto miał naładowanie baterie. Zasilanie telefonów było drugim najbardziej deficytowym towarem na festiwalu, po wysokoprocentowym alkoholu. Każdego kolejnego dnia widziało się coraz więcej osób, które z obłędem w oczach, dzierżąc w drżących dłoniach tymczasowo martwą elektronikę z kilkucalowym ekranem dotykowym, błagalnie pytali wszystkich znajomych o to, czy nie mają powerbanka. Czasem po kilka razy tę samą osobę. Zgroza. W tej sytuacji naprawdę trudno się dziwić, że w pociągu mało kto mógł jeszcze poszaleć, nie? Każdy hołubił czule te ostatnie procenty baterii, na wszelki wypadek, albo po to, by móc, po wydostaniu się na peron, nadać wiadomość w mediach społecznościowych, że nastąpił powrót do domu i skończyło się rumakowanie.
Co ten Serafin barłoży? Miało być o graniu, a on tutaj o wszystkim, tylko nie o tym! Spokojnie, spokojnie, już przechodzę do rzeczy, tylko najpierw muszę dobrze zarysować tło. Cierpliwości. Tak więc, jedziemy tym pociągiem. Dziennym. Teoretycznie można było spać, i wiele osób to robiło, mimo skrajnego ścisku, ale nie każdemu się chciało. Czym tu się więc zająć? Rozmową? Zasadniczo to możliwe, ale prawdę mówiąc nie zaobserwowałem takich ekstremalnych przypadków, żeby ktoś był na tyle zdesperowany, by zamienić z drugą osobą więcej niż kilka słów. Czym innym więc? Graniem, oczywiście. A w co? Jak to w co?! W karty. Rzecz jasna.
W przedziale, w którym jechałem, podróżowała również czteroosobowa grupka młodych ludzi z Krakowa, których zresztą pozdrawiam, jeśli zupełnie przypadkiem to czytają. Mieli karty, ale nie za bardzo wiedzieli, co z nimi zrobić. Dziewczyna wiedziała jak się gra w tysiąca i chciała nauczyć pozostałych, ale wystąpiły trudności obiektywne. Mianowicie był to przedział konduktorski, zatłoczony okropnie, jak i reszta pociągu. I nie było gdzie rzucać kart. Za mało miejsca. Próbowali grać w coś innego, ale nie szło i wyglądało na to, że skończą w ogóle. Na szczęście mnie się przypomniała pewna gra, w którą dawno, dawno temu graliśmy ze znajomymi właśnie w pociągach, gdzie nie było gdzie i jak rzucać kart, a która ogranicza się do trzymania ich na ręce i ewentualnie odkładania na bok zebranych lew. Nie będę mówił jaka to gra, bo ma mocno niecenzuralną nazwę, i nie wiem, czy posiada jakąś inną. Zresztą, to nie jest jakoś szczególnie istotne. Ważne jest to, że młodzieży tak się spodobała, że bawili się przez następne dwie czy trzy godziny, a cała reszta przedziału, ta, która nie spała, obserwowała ich z zaciekawieniem i biernie uczestniczyła w rozgrywce, może nawet trochę kibicując, bo to były naprawdę sympatyczne dzieciaki.
Do czego zmierzam jednak? Do bardzo prostej konstatacji, niestety smutnej. Umiejętność gry w karty zaginęła w narodzie. Dawno, dawno temu, wszyscy umieli grać. Każdy licealista czy student znał od kilku do kilkunastu gier karcianych, w tym może nawet te bardziej szlachetne, takie jak brydż na przykład. Połowę studiów spędziłem na graniu w brydża. Albo w szachy. A dziś? Dziś pamięta się tylko o pokerze tak na dobrą sprawę. Pozostałe gry zostały zapomniane, i to do tego stopnia, że młodzież nie potrafi nawet nazywać kolorów w kartach. Nie zna nie tylko tych oficjalnych, czyli kier, karo, pik i trefl, ale też tych powszednich, czyli dzwonek, wino, żołądź czy serce. Młodzi ludzie z mojego przedziału musieli je sobie zapisywać… I nie to, że się z nich śmieję, czy coś. Po prostu ich nie znali. Mieli do tego pełne prawo. Tyle, że to jest właśnie tak bardzo smutne.
Dlaczego smutne? Cóż, to proste. Karty umarły… choć były o wiele lepsze. Serio. Grałem w mnóstwo rzeczy typu "kilka osób siedzi razem i w coś gra", czy to karcianych, czy planszowych, czy tam innych jakichś. I żadna z nich nie jest lepsza od brydża na przykład, tak obiektywnie oceniając. Dlaczego więc dziś się w brydża nie gra? Powód jest dość oczywisty. Nikt brydża nie promuje ani nie reklamuje. Jakieś dwadzieścia lat temu, plus minus lat kilka, zaczęło się wielkie wymieranie grania w karty. W naszym kraju zaczęły się pojawiać gry kolorowe, bardziej atrakcyjne, uwodzące urokiem i szykiem nowości. Najpierw planszówki. Potem karcianki, z Magic: The Gathering na czele. I zawładnęły najpierw wyobraźnią młodych ludzi, a potem rynkiem. Już choćby z tego prostego powodu, że były reklamowane, promowane, wszędzie obecne. Ich wydawcy pompowali pieniądze w marketing i to przyniosło rezultaty, jak to zwykle bywa. Wypchnęły z naszej pamięci stare, dobre asy treflowe i damy kierowe, które nie miały za sobą żadnych firm, które mogłyby wykupić stronę w czasopiśmie.
I to mnie właśnie smuci. Bo to, co zastąpiło brydża, remika, tysiąca, kierki a nawet pasjansa, nie tylko nie jest wcale od nich lepsze. Przeciwnie, jest dużo, dużo grosze. I nawet nie muszę rozwodzić się o zasadach gry, żeby tę tezę bez problemu obronić. Wystarczy proste porównanie. Ile trzeba zainwestować dziś w grę planszową? Od stu do kilkuset złotych, tak? A w jakąś karciankę? Jeśli chce się mieć talię turniejową, to też przynajmniej tyle. A ile kosztuje talia do brydża? Kilkanaście złotych i to w przypadku, gdy chcemy kupić jakąś porządniejszą trochę. I następną kupimy za kilka lat, gdy ta się zużyje. Albo za kilkanaście. Oraz, oczywiście, tę samą talię, za głupie grosze nabytą, możemy wykorzystać do grania nie tylko w brydża, ale i w kilkadziesiąt innych gier. Nie będziemy potrzebować niczego innego, czy to na imprezie, czy w pociągu, czy gdziekolwiek i kiedykolwiek. I mieści się w kieszeni bez najmniejszego problemu. Stosunek ceny do jakości, wygody i ilości oferowanej rozrywki wynosi jakieś jeden do fęfdziesięciu milionów, nie? Żadna inna gra w historii nie ma go tak dobrego.
Tylko co z tego, skoro granie w karty umarło i zostało zapomniane. Nadal jest najlepsze, czego przykładem jest ta moja budująca, mimo wszystko, historia pociągowa. Karty nic nie straciły na swojej atrakcyjności, ale coś innego było bardziej atrakcyjne. Nie lepsze, co to, to nie. Bardziej atrakcyjne, bo ktoś się postarał, żeby było. I zainwestował w to sporo pieniędzy. A my, biedni, łyknęliśmy to jak młode pelikany, co tu dużo gadać. Dużo bardziej korzystne dla nas byłoby pozostanie przy brydżu, tysiącu, makao i pokerze. I od strony finansowej i każdej innej tak naprawdę. A że tego nie zrobiliśmy… Cóż, głupi my.