Blade Runner 2049 w pierwszym weekendzie otwarcia, tym najważniejszym, zarobił w amerykańskich kinach tylko nieco ponad połowę tego, co zakładali jego twórcy. I ma jeszcze przed sobą długą drogę do tego, by zwrócić koszty produkcji. Oczywiście, prędzej czy później to nastąpi, ale już teraz wiadomo, że nie jest to wielki, kasowy przebój. I to mimo zachwytów krytyków, którzy prawie uniwersalnie i powszechnie wystawiali nowemu obrazowi Denisa Villeneuve’a najwyższe noty. Ludzie tego po prostu nie kupili.
I oczywiście od razu rozległ się płacz i narzekania wielbicieli „wielkiego kina”, widzących w Blade Runner 2049 nadejście mesjasza czy coś w tym stylu. Jak profani mogli nie docenić takiego arcydzieła? Jak można było nie iść do kina na najważniejszy film roku? Jak można było zignorować legendę? I, tak szczerze mówiąc, to ostatnie pytanie też sam sobie zadaję, choć chodzi mi o coś innego. Ja się bowiem cieszę, że Blade Runner 2049 okazał się klapą i finansową porażką. I wiem, że to nie wina samego obrazu, jaki by nie był, bo przecież nie chodzi o to, że ludzie nie docenili tego filmu, tylko po prostu na niego nie poszli. Więc złorzeczenie im i identyfikowanie ich jako wielbicieli miałkiej, niskiej, hamburgerowej popkultury nie ma sensu trochę. Zawiódł marketing, bo to on decyduje o wyniku w weekend otwarcia. Ale mniejsza o to w sumie.
Blade Runner 2049 jest wpadką w oczach księgowości. I bardzo, bardzo dobrze. Dlaczego tak się z tego cieszę? Dlatego, że, nie wiem jak wy, ale ja generalnie nie lubię, jak ktoś próbuje mi coś sprzedać, grając na moich sentymentach. Zwłaszcza, jeśli potem nie za bardzo się umie zdecydować, czy rzeczywiście ma się odwoływać do tej nostalgii, czy też próbować przekonać do siebie nowych odbiorców, tak jak twórcy Blade Runner 2049. Oni nie tylko nie wiedzieli, co wybrać, ale gdy już zdecydowali się na trochę jednego i trochę drugiego, to postawili na mieszankę najgorszą z możliwych. Powierzchowność wzięli sentymentalną, a wnętrze spłycili pod przeciętnego kinomana, który lubi chodzić na kolejne ekranizacje Marvela i czy następne części Kac Vegas. I potem wielkie zdziwienie, że ludzie na to nie poszli. Gdyby zrobiono odwrotnie, to nowoczesna oprawa przyciągnęłaby ludzi do kina, a klasycznie głębokie wnętrze filmu, pytania przez niego stawiane, problematyka przedstawiona mogłyby ich poruszyć.
W tym momencie te osoby, które widziały już Blade Runner 2049 prawdopodobnie drapią się po głowie, zastanawiając się o co, do jasnej cholery, mi chodzi. Jakie spłycenie? Co ten Serafin znowu… ekhm, wygaduje?! Do reszty już mu się pomieszało pod berecikiem z antenką chyba. I możliwe, że rzeczywiście mi się pomieszało. Ale możliwe też, że nie.
Blade Runner 2049 z wierzchu przypomina legendę, prawda? Jest do Łowcy androidów bardzo podobny pod względem oprawy audio-wizualnej. Trochę inny, ale widać, że to hołd dla tamtego wielkiego dzieła. Trochę czołobitny, powiedziałbym, ale niech będzie. Mamy to samo niespieszne tempo, te same długie sceny, czasem nawet dokładnie te same zresztą, bardzo zbliżoną stylizację i tak dalej. Ten film nie tylko wygląda tak jak tamten, ale też jest taki jak tamten. Tyle, że tylko z wierzchu. Zawartość jest inna.