Kim jest Lara Croft aka Tomb Raider, wiedzą chyba wszyscy, co choć trochę liznęli temat gier komputerowych. Od czasu debiutu tej żeńskiej ikony popkultury i utworów akcji w strzelankach trzecioosobowych powstało łącznie jedenaście podstawowych edycji gier i cztery spin-offy, nie mówiąc już o dodatkach, wersjach na konsole, komiksach i powieściach. Lara może się wydawać przede wszystkim Indianą Jonesem w spódnicy (no, może nie do końca, bo bohaterka śmiga głównie w szortach), ale nie jest tak do końca: nie tyle bywa uwikłana w różne mistyczne historie, szukając cennych śladów przeszłości, co stanowi to jej cel – walczy z przestępcami, złowrogimi organizacjami lub potężnymi osobami, pragnącymi w ten czy inny sposób „zdobyć władzę nad światem”.
Film Tomb Raider, reżyserii którego podjął się Roar Uthaug, jako taki oddaje ideę serii – jest tu zbieranie przedmiotów i łamigłówki, przede wszystkim zaś „potężny artefakt”, którego pożąda niezwykle groźny, wpływowy i oczywiście sekretny Zakon Trójcy, a Lara Croft (Alicia Vikander) szaleje na ekranie, wspinając się, skacząc, pływając, nurkując i walcząc (co fajnie aktorce wychodzi). W przeciwieństwie do poprzednich filmowych adaptacji z Angeliną Jolie – Lara Croft: Tomb Raider Simona Westa (2001) i Tomb Raider: Kolebka życia Jana de Bonta (2003) – obecna stanowi origin story bohaterki i, podobnie jak gra z 2013 roku, opowiada o pierwszej przygodzie, dzięki której młoda dziedziczka fortuny odnalazła swoje powołanie i stała się Tomb Raiderem.
Poznajemy Larę jako upartą, pewną siebie dziewczynę, która żyje z dnia na dzień, ledwie wiążąc koniec z końcem, gdyż odmawia przyjęcia spadku. Odmowa podyktowana jest tym, że musiałaby oficjalnie przypieczętować los swego zaginionego ojca, Richarda Crofta (Dominic West), uznając go za martwego. Bohaterka nie jest gotowa, by to uczynić, wciąż żywiąc nadzieję, że rodzic, z którym była emocjonalnie bardzo związana, powróci tak samo tajemniczo, jak zniknął siedem lat wcześniej. Pannie Croft można odmówić rozsądku, ale na pewno nie brawury i odwagi. Trenuje boks, pracuje jako kurierka rowerowa, oglądamy też, jak bierze udział w nielegalnym wyścigu. Drobna postura Alicii Vikander napawała pewnym niepokojem – o ile dość łatwo było uwierzyć, że szczupła, lecz postawna, mocno zbudowana Angelina Jolie dokonuje popisów tężyzny fizycznej, o tyle trudniej było nałożyć ów wzorzec na wspomnianą Szwedkę. Vikander jednak szybko wybija podobne myśli z głowy widza. Po pierwsze, widać, że odtwórczyni ma nie tylko wdzięk, ale i nielichą kondycję (ostatecznie była kiedyś baletnicą, a ludzie tańczący w balecie z konieczności mają ogromną wytrzymałość i zręczność tudzież są solidnie wygimnastykowani). Po drugie, scenarzyści i reżyser zadbali, aby to, co wyczynia przyszła Tomb Raider, było całkiem sensowne – Lara jest bardzo sprawna fizycznie, ale w wielu sytuacjach stawia głównie na spryt, radząc sobie dzięki determinacji i pomysłowości. Oczywiście, w drugiej połowie filmu Uthauga twórcy przestają się już przejmować możliwościami istoty ludzkiej i im bliżej końca, tym wyżej umieszczony jest kołek, na którym trzeba zawiesić niewiarę – ale to w końcu Lara Croft! Awanturnik i po trosze archeolog Allan Quatermain w Kopalniach króla Salomona też przecież dokonywał cudów ekwilibrystyki niedorzeczności.
Wracając do kwestii origin story: w ręce bohaterki Tomb Raidera trafia japońska łamigłówka/układanka, w której to zabawce Richard Croft ukrył wskazówkę dla swej córki. Podążając za nią, Lara odkrywa sekretne oblicze ojca, którego treścią życia bynajmniej nie było siedzenie na firmowych naradach i podpisywanie dokumentów. Wskutek tęsknoty za zmarłą żoną lord Croft zajmował się tropieniem metafizycznych niezwykłości, śladów „innego świata”. Protagonistka znajduje się teraz w posiadaniu między innymi dokumentów dotyczących Himiko, zwanej Królową Śmierci (japońskiej władczyni, ponoć tak straszliwej, iż wymazano ją z kart historii), które – za pośrednictwem pozostawionego nagrania – ojciec nakazuje jej spalić, aby nie dostały się w niepowołane ręce. Naturalnie dziewczyna mocno stąpa po ziemi i uważa to wszystko za mrzonki, zarazem uznaje, iż wreszcie ma coś, dzięki czemu dowie się, co spotkało szanownego rodzica. Kierując się dziennikiem i dokumentacją, odnajduje Lu Rena (Daniel Wu) – syna szypra, który zawiózł Crofta na Diabelskie Morze, gdzie miałaby znajdować się tajemnicza wyspa, na której umiejscowiony został liczący dwa tysiące lat grobowiec Himiko. Po iście piekielnej przeprawie docierają na ową wyspę i wpadają z deszczu pod rynnę...
Epizod londyński i sceny z Chin stanowią ciekawe, pełne dramatycznych, lecz także dowcipnych wydarzeń novum – dalsze dwie trzecie filmu Tomb Raider to już ekranizacja gry, włącznie z tym, że sporo scen przełożonych zostało niemalże jeden do jednego. Należą do takich (i sprawiają nieliche wrażenie) momenty ze zbliżającym się imponującym wodospadem oraz wrakiem wielkiego samolotu – amerykańskiego bombowca z II wojny światowej. To, co dzieje się w grobowcu (bo chyba nikogo nie zdziwi, że takowy rzeczywiście się tam znajduje), także stanowi w dużej mierze powtórkę z rozrywki. Niestety, trzeba powiedzieć, iż elementy, które jakoś tam sprawdzają się w trakcie rozgrywki (bo dumamy sobie, jak rozwikłać problem), biernie oglądane na ekranie są zwyczajnie głupie i nie da się tego przykryć pięknymi szczegółami bogatej scenografii (która naprawdę udała się twórcom). Zacznijmy od tego, że wrota będące jednym wielkim skomplikowanym zamkiem można by po prostu wysadzić, podkopując się z ładunkiem, a jeśli celem budowli (co stwierdza Lara i wszyscy się z nią zgadzają) jest nie wypuścić niczego i nikogo, nie zaś uniemożliwić przebycie drogi do środka, powstaje zasadnicze pytanie: po co w ogóle jakiekolwiek łamigłówki umożliwiające podróż w te i we wte? Można by ukuć jakiś sensowniejszy motyw fabularny...
Pewne rzeczy dzieją się na zasadzie „grunt, by było dramatycznie, może nie zauważą, że to idiotyzm”. No cóż... raczej zauważą. Nie wiadomo, czy scena, gdy przerażeni eksploratorzy rzucają Larze szkiełka (by rozwiązać zadanie rodem z przygodówki), które wyglądają niczym cukrowe lizaki albo napompowane sokiem żelki (zmutowane miśki Haribo?), jest bardziej infantylna, czy kuriozalna. Nie wiadomo też (uwaga, lekki spoiler), po kiego grzyba Lara Croft tłucze się ze złolem i zwala w dół drabinę, po której mogła uprzednio przebiec... Chyba tylko po to, by po fakcie widzowie znów zobaczyli zapierający dech w piersiach skok, a następnie wspinaczkę (które należą do podstawowych ruchów Lary, ale przecież występowały już w bardziej sensownych punktach fabuły).
Sercem filmu Roara Uthauga są emocje i rozliczenie z przeszłością – podróż, którą przebywa Lara Croft, aby dorosnąć, poznać samą siebie i zdecydować, co stanie się celem i treścią jej życia. Sama wybiera swoje przeznaczenie. Jest to bardzo dobry, nośny pomysł, szkoda tylko że znów zawodzi wykonanie – i nie chodzi tu o grę aktorską, ale samą kompozycję scen. Przykład: mamy oto uciekający czarny charakter (Vogel, w którego interesująco wciela się Walton Goggins) i Larę, która związana dialogiem z bliską osobą, przerzuca się z nią rozpaczliwymi, bzdurnymi kocopałami. A on ucieka... i ucieka... A przecież, jeśli mu się uda, konsekwencje będą straszliwe. Cóż, ekranizacja rozgrywki nie musi chyba oznaczać kompletnej bzdury. Chyba...
Generalnie rzecz biorąc, w niniejszej filmowej adaptacji gry z serii Tomb Raider znajduje się sporo bzdur i dziur logicznych, ale i świetnych momentów. Na wielkie brawa zasługuje scenografia, montaż i obłędne zdjęcia – sekwencje wodne i podwodne są po prostu wspaniałe, robią dobre wrażenie w 2D, a co dopiero, gdy ktoś wybierze się na 3D. Wszystko to umiejętnie uwypukla wpadająca w ucho muzyka Toma Honkelborga (Junkie XL). Bardzo dobra jest charakteryzacja postaci – nie zapomniano o brudzie, ranach i zniszczonych ubraniach. Co do gry aktorskiej – zarówno pod względem sposobu adaptacji, jak i interpretacji artystycznej Tomb Raider z Alicią Vikander ma więcej sensu i miodności niż wcześniejsze obrazy z Angeliną Jolie w roli głównej oraz Assassin's Creed z partnerem życiowym Vikander, a przy tym znanym, utalentowanym aktorem Michaelem Fassbenderem (recenzję filmu można przeczytać tutaj). Wszystko dzięki pracy całej ekipy odtwórców. Przez większość filmu Uthauga można się dobrze bawić, potem dzieją się rzeczy, które wywołują krwawe łzy rozpaczy nad durnotą scenariusza, a w dodatku rozplanowanie scen irytuje i męczy, zamiast trzymać w napięciu, na szczęście całość ratuje „kropka nad i” – ostatnia scena, w której bohaterka ostatecznie staje się Larą Croft, którą znamy i kochamy, ze wszystkimi atrybutami.
Ten film jest dla Ciebie, jeśli lubisz kino akcji oraz gry z serii Tomb Raider, a w dodatku masz ochotę zobaczyć nową Larę Croft jako żywą dziewczynę, a nie zlepek pikseli.
Nie ma jeszcze żadnych komentarzy. Napisz komentarz jako pierwszy!