Jeśli interesujecie się Player One (a powinniście), to pewnie czytaliście już recenzję Joanny oraz felieton Łukasza, także nawiązujący do filmu. A może nawet już go widzieliście. Podobał się? Bo mnie bardzo. Przez ponad dwie godziny siedziałem w kinie uśmiechnięty od ucha do ucha, czasem wybuchając przyciszonym, ale nadal, jak na kino, głośnym śmiechem, czasem zaś dyskretnie ocierając łzę wzruszenia. Tyle, że z zupełnie innych powodów, niż zwykle na filmach, gdzie śledzi się fabułę, skraca dystans z bohaterami i tak dalej. Player One oglądałem na całkiem innym poziomie, bawiąc się jak dziecko w odnajdywanie odwołań popkulturowych. Fabuła i narracja były całkowicie drugorzędne. I, podobnie jak Łukasz, uważam, że ten film to jest pomnik dla popkultury, głównie tej filmowej, growej i komiksowej, czyli… niepoważnej. I o tym właśnie dziś chciałem napisać. Żeby powiedzieć, że nie ma czegoś takiego, jak niepoważna kultura.
We wspomnianym felietonie Łukasza pojawiają się takie sformułowania jak „masówka”, „prawdziwe teksty kultury”, „Dzieło z dużej litery” i tym podobne, które funkcjonują w mediach od zawsze i sugerują nam, że istnieje jakiś podział na kulturę niską i wysoką, na masową i elitarną, na tę gorszą, dla plebsu, i tę lepszą, dla jaśniepaństwa. Tak już się przyzwyczailiśmy do tego podziału, że nieświadomie używamy takich deprecjonujących kulturę popularną i masową określeń. Bo przecież jest gorsza, nie? Tworzona w fabrykach mediów, według statystycznych wyliczeń, zmakdonaldyzowana, sprowadzona do najniższego mianownika. Wielokrotnie przetworzony fast food dla umysłu. Obrzydlistwo. Tyle, że nie.
Co to jest wysoka kultura, szlachetnie sztuką zwana? Iliada i Odyseja? Dyskobol Myrona? Sklepienie Kaplicy Sykstyńskiej? Sztuki Szekspira? Opery Mozarta? Tak, to właśnie jest kultura wysoka. Piękna, wysublimowana, tworzona z potrzeby serca, a nie dla zysku… eee, zaraz, momencik, nie przesadzajmy. Jak to nie dla zysku? Przepraszam bardzo, ja mogę uwierzyć, że jakiś prymitywista w stylu Nikifora tworzył tak po prostu, dla samej radości kreacji. Ale Homer? Myron? Michał Anioł? Szekspir? Mozart? Rubens? I cała reszta? Nie, bardzo przepraszam, ale oni wszyscy produkowali swoje, genialne oczywiście, dzieła, w jakimś celu. Na zlecenie. Na sprzedaż. Żeby zdobyć sławę. Żeby zachwycać płeć przeciwną lub tą samą, w zależności od preferencji. Generalnie po coś. Czym to się różni od takiego Disneya, który tłucze kolejne Gwiezdne Wojny czy filmy z Marvel Cinematic Universe, dla gór dolarów? W zasadzie tylko tym, że Disney zajmuje się produkcją przemysłową, a wszyscy wymienieni byli rzemieślnikami tworzącymi samotnie. No, oprócz Rubensa, który miał całą manufakturę obrazów z czeredą uczniów, którzy strzelali landszafty i portrety taśmowo prawie, a mistrz się potem pod nimi podpisywał, żeby uzyskały lepszą cenę.
Jeśli więc nie ma różnicy, i to tylko kwestia skali działań, to dlaczego tamta kultura jest wysoka, a ta niska? Czy łapcie zmontowane przez XVII szewca z Neapolu są lepsze od dzisiejszych butów trekkingowych Keena, tylko dlatego, że te pierwsze były zrobione w jakiejś lepiance za pomocą prymitywnych narzędzi, a te drugie zostały zaprojektowane komputerowo i wyprodukowane w fabryce przez maszyny? No nie. Wręcz przeciwnie, a przynajmniej ja bym wolał chodzić w tych drugich, nie wiem jak wy w sumie... Ale w odniesieniu do kultury cały czas się uważa odwrotnie. Co za bzdura, nie? Tym bardziej bzdura, że ta klasyczna, wysoka kultura… też była dla plebsu.
Naukowcy poddali ostatnio specjalistycznym badaniom antyczne greckie rzeźby, bo wydawało im się, że znaleźli na cudnym, gładkim marmurze ślady farby. I okazało się, że te ślady faktycznie tam są. W ilości ogromnej. I że te wszystkie przepiękne, nieskazitelne Ateny Partenosy tudzież Zeusy Olimpijskie, od tysiąca lat stanowiące ideał niedościgniony, oryginalnie były… oczopląsowo kolorowe w najbardziej kiczowatym, odpustowym stylu. Miały trafiać w masowe gusta. W najniższy mianownik. A sklepienie Kaplicy Sykstyńskiej? Też dla szeregowego wiernego, żeby zrobić na nim wrażenie. A dramaty i komedie Szekspira? Kurcze, przecież do teatru chodzili wtedy nawet najbardziej obdarci londyńczycy. Prawie każde dawne, wielkie dzieło, przez duże DŹ, było… masówką. Nawet ten nieszczęsny Pan Tadeusz czy tam inne Dziady. Popkultura tamtych czasów. Tyle, że stworzona przez geniuszy, więc uniwersalna i ponadczasowa. Ostała się do dziś, w przeciwieństwie do innych, im podobnych, ale gorszych tworów, więc nam się wydaje, że jest jakąś szczególnie szlachetną sztuką wysoką i tak dalej. Bzdura, bzdura, po trzykroć bzdura. To cały czas popkultura i tyle.
Mamy też dużo świeższe przykłady. Kryminały na przykład. Nie mówię tylko o tych z pierwszej połowy XX wieku, dziś wynoszonych na piedestał jako klasyki nurtu noir, ale i o tych nowszych przeróżnych. Traktuje się je jako bardzo poważną literaturę, czasem, nie? A przecież to była najgorsza mierzwa i masówka od zawsze, pogardzana przez poważnych wielbicieli literatury, uznawana za makulaturę mniej więcej na poziomie komiksów. Chandler i Hammet to dziś klasycy, w szkołach się o nich uczy. To znaczy powinno się, zamiast o wierszach o Smoleńsku... ale nie dajmy się ponieść dygresjom. To są ważne, istotne, do dziś żywe teksty kultury. A kiedyś cieszyły się estymą taką, jak dziś serie kioskowych romansideł Harlequina.
No dobrze, ale o czym to świadczy? O tym, oczywiście, że podział na kulturę niską i wysoką jest całkowicie sztuczny i tak naprawdę jest wyłącznie kwestią optyki, naszego spojrzenia, które nie ma nic wspólnego z samymi dziełami. Nie ma mniej lub bardziej prawdziwych tekstów kultury… zwłaszcza, że wszystko, co zostało stworzone ręką człowieka, jest tekstem kultury. Nawet głupi młotek. I to wszystko są produkty. Dla ludzi. I wartościowanie ich według jakichś snobistycznych kategoryzacji jest bezsensowne. Jedne teksty kultury przetrwają, inne nie. Bo te pierwsze są po prostu dobre, a te drugie są do niczego. Bez różnicy, czy są eposem narodowym heksametrem brzmiącym, czy komiksem o kolesiu, co się przebiera za nietopyrza, żeby prać po mordzie faceta w mocnym makijażu i z farbowanymi włosami. Liczy się to, co do nas trafi, co nam za struny w duszy szarpnie, co w nas wzbudzi emocje. Czyli… liczymy się tak naprawdę my i nasz obiór danego tekstu kultury, a nie on sam. Jego autor może nawet nie mieć pojęcia, że tworzy coś wielkiego, dopóki to się wielkie nie stanie. Tu pozdrawiamy wszyscy pana Tolkiena i panią Rowling, między innymi. Panią Meyer też by wypadało pozdrowić, ale tego nie zrobimy, z wiadomych względów.
I tu wrócę do Player One. Są osoby, które twierdzą, że to pomnik popkultury. Są też osoby, które twierdzą, że ten film nie ma żadnego przesłania i przekazu. Są jeszcze osoby… cóż, jest od groma osób, które mają przeróżne zdania na ten temat. A moim zdaniem film Spielberga na podstawie powieści Cline’a to jest jedno, wielkie oświadczenie, manifest, który mówi jasno i dobitnie, że najwyższy czas już skończyć z durnym wartościowaniem, z pretensjonalnym snobizmem, z wyssanym z palca, wydumanym podziałem na popkulturę i jakąś tam dotkniętą iskrą bożą sztukę wysoką. Player One zrobił na mnie wrażenie, wzbudził emocje, dał mnóstwo radości i na pewno go zapamiętam właśnie dlatego. Jest i będzie dla mnie ważniejszy, jako tekst, a właściwie meta-tekst, kultury, niż Grunwald Matejki, Pieta Michała Anioła czy tam Giaur Byrona. I wszystkim tym, którzy zamierzają przez to patrzeć na mnie z góry, cmokając zniesmaczeni, że się taplam w niskiej kulturze, chciałbym pokazać wielkiego, tłustego… ekhm… no dobrze, może darujmy sobie obraźliwe gesty pod adresem snobów, bez różnicy, jak bardzo sobie na nie zasłużyli.
Nigdy nie czujcie się gorzej dlatego, że słuchacie metalu a nie jazzu, że czytacie komiksy, a nie tomiki poezji, że wolicie serial od opery. Nie ma lepszych i gorszych mediów. Są tylko lepsze i gorsze konkretne produkty kultury. I jak wam poważny pan profesor z wydziału filozofii powie, tak jak mnie kiedyś powiedział na pewnym spotkaniu, że nie będzie dyskutował o idei transhumanizmu na podstawie oryginalnego Ghost in the Shell, bo to przecież rysunkowa bajka dla dzieci i to jest poniżej jego godności, to go wyśmiejcie, tak jak ja go wyśmiałem. Czyli po cichu i tak, żeby mu nie było przykro, bo miał siwe włosy i ogólnie był bardzo nobliwy, więc należało mu się trochę szacunku, nawet jeśli powiedział coś strasznie głupiego…