Terry Gilliam, współscenarzysta czterech filmów ekipy Monty Pythona i wszystkich jej programów oraz reżyser projektów własnych i współdzielonych z członkami grupy, niczym Don Kichot naszych czasów od 1990 roku hołubił swój ulubiony pomysł, tocząc boje z siłą wyższą i oporem materii, by zrealizować obraz, który zyskał opinię „przeklętego” i „najbardziej pechowego”. W końcu jednak dopiął swego, pokonał olbrzymy wyglądające na zwykłe wiatraki i zdobył swój solowy Święty Graal – tak więc Człowiek, który zabił Don Kichota (ang. The Man Who Killed Don Quixote) ujrzał światło dzienne, a my, mimo ostatecznie przegranego procesu z producentem Paulem Branco i firmą Alfama Films, możemy ujrzeć go w kinach. Jak wiadomo, próby realizacji stanowiły istną drogą przez mękę. Czegóż tam nie było... Ćwiczenia wojskowe nad planem, powódź niszcząca sprzęt, pokrywające się grafiki wykonawców... A potem m.in. ciągnący się przez kilkanaście lat problem z doborem kolejnych aktorów. Lecz paradoksalnie bardzo dobrze się stało, że produkcja doczekała aż do chwili obecnej, bo obsadzeni w rolach głównych Jonathan Pryce (jako szewc / Don Kichot) i Adam Driver (jako Toby) dali wręcz niesamowity popis aktorskiej wirtuozerii, reszta natomiast, choć trafia kilka oczek niżej... również cieszy oko.
Rozmaite kuriozalne sytuacje z planu przedstawia nominowany do nagrody BAFTA dokument pt. Zagubiony w La Manchy (2002), który zdecydowanie warto obejrzeć – lepiej jednak po seansie Człowieka, który zabił Don Kichota niż przed nim. Przed pierwszym pokazem Terry Gilliam żartobliwie poprosił, by nie patrzeć na ów obraz przez pryzmat wysiłków i porażek na drodze do jego powstania, tylko po prostu obejrzeć film jako taki, zapewne zdając sobie sprawę, że nie będzie to możliwe. Oczywiście wiedział, jak wielka jest bańka oczekiwań i że fantazje na temat wyczekiwanego dzieła siłą rzeczy nie mają szans wytrzymać konfrontacji z rzeczywistością. Ot, facet wpadł kiedyś na ciekawy pomysł i po prostu chciał go sfinalizować, wymowa utworu była symboliczna, do tego doprowadzenie projektu do końca nabierało dlań coraz bardziej osobistego znaczenia (co zresztą w filmie znajduje swoje odbicie w postaci szeregu mrugnięć do widza kojarzącego twórczość Gilliama i zakamuflowanych elementów autobiograficznych). Tak też się stało, bańka prysła, a spodziewający się cudów wianków i blaskomiotnego geniuszu odbiorcy i odbiorczynie poczuli rozczarowanie, twierdząc chociażby, że przez wzgląd na upływ czasu i wysiłek włożony w przeforsowanie pomysłu mieli prawo oczekiwać czegoś więcej. Co poniektórzy uznali, że najnowszy film piewcy twórczej donkiszoterii sam w sobie stanowi uosobienie „walki z wiatrakami”. Pojawiły się zarzuty dotyczące chaotyczności akcji (albo też – co ciekawe – braku charakterystycznej dla Gilliama nieprzewidywalności); „powidoków” poprzednich, zarzuconych już fabularnych rozwiązań; niepotrzebnego wprowadzenia (albo dla odmiany zbyt pobieżnego potraktowania) motywu uchodźców, tolerancji religijnej i ubogich ludzi bez perspektyw; płytkości scenariusza i postaci, a nawet... zbyt niskiego, zwłaszcza jak na członka grupy Monty Pythona, poziomu humoru.
Fabuła opowieści Terry’ego Gillima traktuje o reżyserze reklam, Tobym, który marzył niegdyś, by zostać znanym filmowcem, teraz jednak, mając status pośredni między celebrytą, „cudownym chłopcem (do bicia...)” a ulubionym zwierzątkiem producentów i inwestorów, będąc w dodatku obiektem dzikiego pożądania Jacqui (Olga Kurylenko) – niewyżytej połowicy szefa (w którego wciela się Stellan Skarsgård) – zmaga się z kryzysem twórczym. Aby nakręcić reklamę z wykorzystaniem wizerunku Don Kichota z Manchy, zapewne wiedziony przez podświadomość, udał się do Hiszpanii, w pobliże miejsca, gdzie tworzył swój debiutancki artystyczny film, który miał być jego przepustką do Hollywood. Naturalnie utwór ten również opowiadał o Don Kichocie. Gdy mężczyzna orientuje się, że wioska, w której kręcił, znajduje się całkiem niedaleko, postanawia się tam udać. Następnie okazuje się, iż niefrasobliwa wizyta sprzed 10 lat zasiała prawdziwe spustoszenie... Przede wszystkim szewc, którego młody twórca uznał za „ciekawą twarz” i obdarzył główną rolą w swym debiucie, postradał zmysły i uznał, że naprawdę jest Don Kichotem z Manchy. Poza tym mająca niewielką rólkę urocza Angelica (Joana Ribeiro), córka Raula (Hovik Keuchkerian) – właściciela miejscowego wyszynku, który zwykł trzymać krótko swą latorośl – uciekła w świat, by zostać gwiazdą filmową. Generalnie łatwo poczuć, że działanie Toby’ego odbiło się echem w życiu większości mieszkańców, z czego nie są zbytnio zadowoleni. Na domiar złego nasz szewc, czy raczej Don Kichot, uznaje Toby’ego za swego wiernego giermka Sancha Pansę. Pociąga to za sobą lawinę zwariowanych wydarzeń i skutkuje niejedną katastrofą.
Jeśli chodzi o kwestię domniemanego chaosu w produkcji Człowiek, który zabił Don Kichota – owszem, jeśli tracimy czujność, nowy film Gilliama może sprawić takie wrażenie. Co więcej, karykaturalne postacie, które wyczyniają dziwaczne rzeczy (vide porażająca prądem staruszka albo dzieciak, który uosabiając cichą agresję mieszkańców wioski, wdziewa motocyklowy hełm i leje pod motor przybysza), podkreślają groteskowość recenzowanego dzieła. Częste zmiany klimatu od wygłupu do melancholii; przejścia pomiędzy tym, co oczywiste i racjonalne, a wydarzeniami, które budzą niepewność, snem i fantazją a twardą rzeczywistością, wspomnieniami a teraźniejszością, czy wreszcie snem a jawą, podkręcają tylko surrealistyczne wrażenie znalezienia się po drugiej stronie lustra, obcowania z różnymi formami szaleństwa, które zatacza coraz szersze kręgi, i kruchości psychiki bohaterów. Tak więc w tym scenariuszowym „szaleństwie” jest metoda. Ponadto jeśli jednak wspomnianej czujności nie stracimy, bez trudu zauważymy, że całość opowieści łączy wielka klamra, natomiast w narracji znajduje się mnóstwo fabularnych klamerek (do najbardziej oczywistych należy odbicie piłeczki w kwestii erotycznej wpadki, manipulacja wyobrażeniem Dulcynei lub korowód przebierańców podczas zabawy). Próżno tu szukać bałaganu albo definitywnie niepotrzebnych scen, co najwyżej niektóre warto by skrócić, a szczególnie część składowych wielkiej sekwencji zamkowej, która może spowodować znużenie i „przeładowanie sensoryczne”. Film, który bierze na warsztat kwestię fantazji i obłędu, powinien obfitować w sceny nieoczywiste i zmiany w peregrynacjach bohaterów – wszak błędny rycerz musi błądzić, to przygoda go odnajduje, a on wychodzi na jej spotkanie i zawsze może być pewien: Sancho, czeka nas dzień pełen przygód.
Idea stojąca za filmem jest tyleż interesująca, co prosta. Don Kichot mówi: Powołano mnie, by przywrócić ducha rycerstwa w tej epoce żelaza. Zwierza się Toby’emu, że nie może umrzeć, przez 400 lat tkwił zapomniany, a ów wyrwał go z zamknięcia. Podczas seansu przewija się myśl, że oglądamy przenikanie się wymiarów. Wyparte z naszej racjonalnej „epoki żelaza” sny i marzenia próbują się doń wedrzeć, by odzyskać należne sobie miejsce – zwłaszcza że tak wielu tęskni za cudownością i magią. Don Kichot to nie tylko fantazja chorego, znudzonego dotychczasowym jałowym życiem staruszka – to idea, metafora, duch wcielony, przedstawiciel wymiaru marzeń i snów, gdzie cuda są co krok, a magia to oczywiste wytłumaczenie niewytłumaczalnego. To także przywołanie archetypu świętego szaleńca, który łączy sferę sacrum i profanum, w tym wypadku przywraca legendę, daje się posiąść „duchowi wyobraźni” (He’s a Saint! – mówią imigranci, Insane – kontruje skołowany Toby). Ciekawa jest postać Cygana (Óscar Jaenada) – trickstera, który de facto uruchamia proces szaleństwa, staje się punktem zapalnym opowieści drogi w Człowieku, który zabił Don Kichota, a potem pojawia się w co bardziej absurdalnych momentach, wydając się rodzajem Fae, łącznika pomiędzy światami. Świetne jest to, że choć każda fantastyczna sytuacja z pogranicza jawy i snu znajduje logiczne wytłumaczenie, w tle pozostaje pewna nieoczywistość – wymiary przenikają się, pozostawiając niepokój, ulotną magię (sen Toby’ego, który Don Kichot przedstawia jako ich wspólną przygodę – w czasie, gdy ten go przeżywa). Przez cały film przewijają się symptomy, że Toby popada w obłęd albo – jak kto woli – jest przejmowany przez wymiar fantazji.
Na osobną uwagę zasługuje tu kwestia postaci żeńskich, które po trosze stanowią konstrukt, parodię męskich wyobrażeń i fantazji, grę z mitem niewinnej dziewicy i zbrukanej ladacznicy („musi” być albo jedno, albo drugie, a tymczasem życie nie jest takie proste, jesteśmy ludźmi z problemami i marzeniami, a nie wcielonymi ideami) lub dualizmem Dulcynei (zarówno w książce Cervantesa, jak i w filmie Gilliama wizja szlachetnej damy i uosobienia niewinnego uroku ma swe źródło w hożej, prostej dziewczynie z winiarni).
Z jednej strony Jacqui, żona szefa – niefrasobliwa, a zarazem agresywna nimfomanka, traktująca swą pozycję niczym domniemany afrodyzjak dla wszystkich wokół. W filmie Człowiek, który zabił Don Kichota pełni funkcję groteskowego ozdobnika i dostarczycielki nader prostackiego humoru, lecz spod tej warstwy przebija postać poddawana ciągłej kontroli i traktowana jak własność (nic dziwnego, że sfiksowała). Z drugiej zaś Angelica, która jako nastolatka była ptakiem zamkniętym w wygodnej, choć pozbawionej luksusów klatce. Kiedy uciekła, nie znała okrutnej strony życia, miała tylko marzenia o zostaniu gwiazdą i obietnicę młodego filmowca, że jej się to uda. Oczywiście nastąpiła szybka konfrontacja z brutalną rzeczywistością, koniec końców wpadła w sidła kogoś, kto przyciął jej skrzydła, uwięził – tym razem w złotej klatce – i sprowadził do roli zabawki. Dlaczego to ciągnęła? Czy tylko dla blichtru? A może ze względu na instynkt samozachowawczy? Zapewne nie widziała sensu walki – nie wierzyła już w siebie i swoje sny. Nie chciała też wracać do śmiertelnie nudnej egzystencji (jak sama mówi: Dziewczyna, która zagrała w filmie, nie może już mieszkać w wiosce), w dodatku nosząc piętno ladacznicy. Dopiero ponownie spotykając Toby’ego, mogła odzyskać część dawnej siebie. Pojawiły się głosy, że Gilliam potraktował bohaterki seksistowsko, tymczasem on po prostu pokazuje, co czasem robi im świat. Autor za pomocą kuriozalnych scen uwypukla, że mogą być przedmiotowo traktowane przez mężczyzn mających bogactwo, władzę lub sławę i że – złaknione uwagi albo „lepszego życia” – niepotrzebnie się na to godzą. Kwintesencję stanowi absurdalna sytuacja z Melissą/Sarą (Paloma Bloyd).
Ważnym i ciekawie potraktowanym motywem jest egoizm. Ciągle ja, ja, ja... – powtarza drwiąco Don Kichot, patrząc na swojego Sancha. Człowiek, który zabił Don Kichota opowiada o procesie pozbywania się egoizmu – może wymaga to swego rodzaju szaleństwa? Toby stanowi katalizator nieszczęść dla wioski, ale w swym egoizmie próbuje przypisać sobie całą winę, podczas gdy w pozbawionym perspektyw miejscu, znajdującym się tam gdzie diabeł mówi dobranoc i które ów równie dobrze mógłby nakryć ogonem, wszyscy byli bliscy obłędu z nudów i bardzo chcieli się zeń wyrwać. Tak było z nieszczęśliwym szewcem, który uciekł w wizję oferowaną mu przez młodego filmowca, i pełną życia, radosną nastolatką, którą więził ojciec, zapewne tłumacząc sobie, że robi to dla jej dobra, a nie z powodu własnego pragnienia, by nigdy nie dorosła. Ani Angelica (która w pewnej chwili dokonuje aktu antyegoistycznego heroizmu), ani szewc nie jest przecież bezwolną istotą.
I wreszcie humor – owszem, chwilami slapstickowy, nader niskich lotów, ale przez to stanowi znakomity kontrapunkt. Gilliam wcale nie śmieje się ze swojego bohatera, nie kpi ze „starego wariata”. Dowcip polega tu na zestawieniu wyobraźni z rzeczywistością, świata Don Kichota ze światem Toby’ego: pierwszy postrzega drugiego jako swego giermka, a drugi zaś tamtego jako szewca, który niegdyś zagrał w filmie jego autorstwa. „Stary rycerz” traktuje uznanego reżysera-celebrytę jak niepiśmiennego, bezczelnego chłopa, który zapomina o swym miejscu, a więc od czasu do czasu obrywa kopią. Lecz spod wszystkich tych śmiesznych, niedorzecznych sytuacji wciąż przebija smutek – gorycz zderzenia marzeń z brutalną rzeczywistością, fikcji z faktami – a kiedy mamy do czynienia z rosyjskim gangsterem-producentem (Jordi Mollà), dla którego wszyscy są przedmiotami albo co najwyżej tresowanymi niedźwiedziami, dźganymi widłami i straszonymi ogniem ku uciesze gawiedzi, to już naprawdę śmiech zamiera na ustach. Zostaje uśmiech niedowierzania. Przez prosty, przaśny komizm podkreślone zostają tragizm i niezwykłość, bo szalony starzec wnosi perwersyjne piękno, potęgę marzeń, donkiszoterię wbrew wszystkiemu. Twierdzi, że trzeba zawsze wierzyć w prawdziwego/prawdziwą siebie, nawet jeśli świat mówi, że jest inaczej, bo wtedy tym gorzej dla świata. Dla niektórych piękniej jest zginąć w walce z olbrzymami niż obojętnie przejechać obok nudnych, zwyczajnych wiatraków.
Warto też dodać, że zarówno poczucie humoru całej grupy Monty Pythona, jak i samego Terry’ego Gilliama, obok surrealistycznego zacięcia, cechowały przaśność i rubaszność. Sięgnijmy daleko wstecz i przyjrzyjmy się chociażby „tematyce rycerskiej”: Mony Python i Święty Graal (1975) i Gilliamowski Jabberwocky (1977) nie należą do filmów dla wysublimowanych wrażliwców. Nawet poruszający komediodramat Fisher King w reżyserii Gilliama (1991) zawiera obleśne momenty. Biorąc pod uwagę dotychczasowe dokonania reżysera na niwie komedii, zarzut odnośnie żenujących i „nieśmiesznych” żartów, które nie przystoją tak długo wyczekiwanemu dziełu, wydaje się dość śmieszny. Na litość faraona, jeśli znacie jego twórczość, to czego żeście się spodziewali?
Dość już przydługich wywodów – czas na podsumowanie: Człowiek, który zabił Don Kichota to film o zagubieniu i odnajdywaniu drogi przez życie poprzez wychodzenie naprzeciw marzeniom; przestroga przed poddaniem się podczas pojedynku z okrutną rzeczywistością i stratą wiary w wewnętrzną prawdę o samym/samej sobie oraz wydrwienie egoizmu w różnych postaciach. Ponadto satyra na artystyczną niemoc, brudy przemysłu filmowego i, owszem, dość pobieżny komentarz odnośnie sytuacji osób, które tak gładko nazywa się „wykluczonymi”. Mamy tu ujętą w krzywym zwierciadle wszechogarniającą spiralę strachu przed terrorystami (i przed byciem wziętymi za takowych) oraz dehumanizowanie „innego” przy przejawianiu całkiem podobnych zachowań do osób, którymi (całkiem słusznie) gardzimy. To ostatnie Gilliam pozornie tylko lekko dźga palcem, ale jeśli przyjrzymy się bliżej, dostrzeżemy, że to istotny wątek. Oni żyją w średniowieczu – mówi jeden z policjantów, czytając gazetę z tekstem o muzułmanach, po czym widzom oferowana zostaje kuriozalna procesja z okazji katolickiego święta, wypisz wymaluj, średniowieczna. Oglądamy też sobie, jak niektórzy chrześcijańscy mężczyźni traktują kobiety – „średniowiecznie” to łagodne określenie. I tak dalej, i tak dalej... Ogólnie rzecz ujmując, Gilliam zajmuje się tu podobnymi tematami jak w Trilogy of Imagination (1981, 1985, 1988), Fisher Kingu (1991), Morzu traw (2005) i Teorii wszystkiego (2013), które mówią o próbach ucieczki od społeczeństwa, traumy lub życiowej pustki za pośrednictwem wyobraźni.
Reasumując: To dobra, poetycka opowieść o idei nie do zabicia, która o włos mija się z bardzo dobrą. Może i są w niej spadki humoru, ale (przynajmniej moim zdaniem) ów nigdy nie utożsamił się z glebą. Może i nie emanuje geniuszem, może wiele z tego już mieliśmy, ale na pewno można ją interpretować na wiele sposobów i warto uważnie prześledzić. I na pewno lepiej się ją ogląda niż Teorię wszystkiego. Szkoda, że w reklamach filmu tak bardzo podkreśla się 25 lat oczekiwania.
Człowiek, który zabił Don Kichota to film dla Ciebie, jeśli:
- interesuje Cię twórczość Terry’ego Gilliama;
- potrafisz uwolnić się od tyranii nadmiernych oczekiwań;
- spadki poziomu humoru w serii Saints Row nie psuły wrażenia z gry;
- w grach cRPG bardzo cenisz sobie zmiany w psychice bohaterów.
Nie ma jeszcze żadnych komentarzy. Napisz komentarz jako pierwszy!