25 maja 1977 roku w zaledwie kilkudziesięciu amerykańskich salach kinowych następuje pierwsza emisja filmu Gwiezdne wojny. Premiera miała odbyć się później, ale szefostwo 20th Century Fox boi się silnej konkurencji innych obrazów przygotowanych na owe lato, więc debiut przyspieszono. Sam twórca filmu, George Lucas, nie jest pewny jego sukcesu, dlatego składa Stevenowi Spielbergowi propozycję następującej wymiany: 2,5 proc. zysku z Gwiezdnych wojen za 2,5 proc. zysku z Bliskich spotkań trzeciego stopnia. Dzień przed premierą w rozmowie telefonicznej Lucas proponuje Alecowi Guinnessowi dodatkowe 0,5 proc. zysku do zapisanych w kontrakcie 2 proc. (co po kilku tygodniach, gdy obaj Panowie wracają do rozmowy, swobodnie i jakby przypadkowo zmienia w 0,25 proc.). Okres premierowy planuje spędzić na Hawajach, tam też dowiaduje się o tym, jak poradziło sobie jego nowe dziecko.
Gwiezdne wojny szybko stają się hitem. Po tym, jak obraz wzbudza coraz większe zainteresowanie, pokazują go kolejne kina. Ledwie po sześciu miesiącach wyświetlania prześciga Szczęki jako najbardziej dochodowy film w Ameryce Północnej, z czasem rzucając wyzwanie samemu Przeminęło z wiatrem na liście rekordowych wpływów z uwzględnieniem inflacji. Gwiezdne wojny stają się kulturowym fenomenem. Producent Gary Kurtz uświadamia to sobie już w dniu premiery, gdy przeprowadzający z nim wywiad dziennikarz radiowy z wyraźnym entuzjazmem opowiada o filmie ze szczegółami i twierdzi, że zdążył go obejrzeć już cztery razy. To był jednak zaledwie zalążek tego, co miało się wydarzyć w kolejnych latach.
Dziś Gwiezdne wojny są wszędzie: w literaturze, muzyce, telewizji, grach wideo, na konwentach, na półkach z zabawkami, odzieżą, artykułami papierniczymi, elektroniką, gadżetami. Ostatnio kupiłem zieloną herbatę z kubkiem z Yodą. Widzieliście kiedyś listę produkcji telewizyjnych, w których użyto odniesień do Gwiezdnych wojen? Ciągnie się niemal w nieskończoność, od Ulicy Sezamkowej i SpongeBoba, przez Przyjaciół i Pełną chatę, aż po… samego Star Treka. Każda postać pokazana na ekranie w jednym z filmowych epizodów ma osobną stronę na Wookiepedii. Można odnieść wrażenie, że w leżącej na końcu świata zapadłej wiosce pozbawionej wody i elektryczności są ludzie, którzy istotnie słyszeli o tragedii Dartha Plagueisa Mądrego.
Przyszli dla efektów, zostali dla opowieści
Magnesem na pierwsze gwiezdnowojenne widownie były niespotykane dotąd efekty specjalne. Już pierwsza scena, w której na ekranie nagle pojawiał się wielki statek kosmiczny, zapierała ludziom dech. Niezrównane jak na tamte czasy zaawansowanie technologiczne nie byłoby jednak czynnikiem wystarczającym do zrodzenia się ogólnoświatowego fandomu Star Wars. Co więc o tym zdecydowało? Nie będę się silił na poszukiwanie ostatecznej i jedynej odpowiedzi, ale bardzo istotne było ukazanie w filmach uniwersalnych wartości.
Już samo umiejscowienie akcji „dawno temu w odległej galaktyce” sprawia, że Gwiezdne wojny są opowieścią ponadczasową. Widz dostaje podstawę by wierzyć, że to wszystko mogło wydarzyć się gdziekolwiek i kiedykolwiek – w przeszłości, przyszłości czy nawet czasach teraźniejszych w innym zakątku galaktyki. Dostaje też bardzo klarowny, klasyczny podział na dobro i zło, jasną i ciemną stronę Mocy (tylko proszę bez „ale w extended universe…!”). Dostaje
bohatera, który ze zwykłego chłopaka przeradza się w niemalże wybawiciela ludzkości; z którym na początkowym etapie przygody tak łatwo jest się utożsamić, a potem rozwijać razem z nim;
bezprecedensowo silną jak na tamte czasy postać żeńską, przywódczynię, która może stać się wzorcem kobiety nowoczesnej – niezależnej, mądrej, o wyraźnych cechach przywódczych i przy tym pięknej;
antagonistę doskonałego – wywołującego grozę, skrytego za symboliczną czernią, przemawiającego głębokim, budzącym respekt głosem (nie byłoby Vadera bez Jamesa Earla Jonesa, jak mawia współczesna młodzież - prove me wrong).
Dostaje wreszcie przesłanie, że to siła woli i ducha zwycięża nad niezrównaną potęgą technologiczną.
O uniwersalizmie Gwiezdnych wojen doskonale świadczy fakt, że George Lucas – co sam przyznawał – posłużył się teorią Josepha Campbella, opisaną w książce Bohater o tysiącu twarzy z 1949 r. Campbell stawia w niej tezę, że cała znana ludzkości mitologia opiera się na tzw. monomicie. „Bohater ryzykuje wyprawę ze świata powszedniości do krainy nadnaturalnych dziwów; spotyka tam fantastyczne siły i odnosi rozstrzygające zwycięstwo, po czym powraca z tej tajemniczej wyprawy obdarzony mocą czynienia dobra ku pożytkowi swych bliźnich”. A, jak mawiał pewien wybitny polski umysł ścisły, „mnie się podobają melodie, które już raz słyszałem”.
- Anakin, you’re breaking my heart
Od strony warsztatowej nie jest to oczywiście pod żadnym względem arcydzieło. Sam George Lucas nazwał je „najdroższym niskobudżetowym filmem w historii”. Niezależnie od tego, o której części sagi mówimy, pojawiają się te same grzechy, a z czasem dochodzą nowe. Świetnie oddaje to Alec Guinness w rozmowie z Michaelem Parkinsonem na antenie BBC, wspominając swój pierwszy kontakt ze scenariuszem. - Zacząłem czytać. Dialogi były dość marne, ale po prostu musiałem przewracać skrypt na kolejne strony. To klucz w każdym scenariuszu.
GramTV przedstawia:
Tymczasem w prasie rozgorzała dyskusja na temat jakości Nowej nadziei Gwiezdnych wojen. Niektórzy nazywali je filmem roku, inni próbowali te głosy zdyskredytować, krytykując nawet stan całej cywilizacji, która może zachwycać się czymś takim. Z jednej strony Vincent Canby na łamach New York Timesa pisał: „To najbardziej złożony, najdroższy i najpiękniejszy serial filmowy, jaki kiedykolwiek powstał. Jest apoteozą Flasha Gordona i błyskotliwą krytyką, która ma swoje korzenie w różnej maści literaturze”. Z drugiej John Simon z New York Magazine oskarżał twórców filmu o okropną banalność fabuły, postaci i dialogów. „Mentalność i wartości tego filmu mogą być z pewnością odtworzone w trzeciorzędnym dziele niewywodzącym się z gatunku science-fiction, w jakimkolwiek miejscu i czasie. O, monotonny nowy świecie!” - grzmiał.
Gdzieś pośrodku tego sporu znalazł się Derek Malcolm z Guardiana. „Nie jest to film roku, nie jest to najlepsze science-fiction, jakie kiedykolwiek zostanie przeniesione na ekrany (ups! - przyp. red.), nie jest to jeszcze wiele rzeczy, które chcą wykreować spoceni krytycy, szukający racjonalnego wyjaśnienia dla tego wielkiego, choć poniekąd złowrogiego sukcesu (...). Z drugiej strony oferuje ogromną, porywającą zabawę tym, którzy są gotowi by rozsiąść się w fotelach i pozwolić się temu wsiąknąć”. Co prawda, to prawda - żeby pokochać Gwiezdne wojny, trzeba się najpierw na nie otworzyć. W przeciwnym razie zwyczajnie odbiją się od naszej zewnętrznej skorupy.
Coś więcej niż film
Chyba najtrafniej Gwiezdne wojny w jednym zdaniu podsumowano jednak na łamach magazynu Time. „Mają trafić do dzieci – dziecka skrytego w każdym z nas”. Pamiętam jak na premierze Przebudzenia Mocy widziałem w kinie mężczyzn w koszulkach z Chewbaccą czy C-3PO, kobiety uczesane na Leię, niektórzy przynieśli nawet zabawkowe miecze świetlne. Byli to ludzie, którzy mogli pamiętać i kinowy debiut Nowej nadziei. Byli to ludzie, w których Przebudzenie Mocy przebudziło tamto dziecko. Odezwało się i we mnie, po raz pierwszy jak tylko zobaczyłem na ekranie Sokoła Millennium.
Gwiezdne wojny dały światu tak wiele pamiętnych scen: rozmarzonego Luke’a przy zachodzie słońc, słynne „– I love you! - I know” i równie pamiętne „- Do or do not. There is no try”, najczęściej przeinaczaną linię dialogową w historii kinematografii („- Luke, I am your father”), spektakularne pojedynki na miecze świetlne (pomińmy rewanż Vadera z Obi-Wanem)… Można by tak jeszcze długo wymieniać, a każdy fan zapewne wskazałby inną, która najbardziej zapadła mu w pamięć. Dały też fenomenalną, cudowną muzykę Londyńskiej Orkiestry Symfonicznej pod batutą Johna Williamsa. Jeżeli George Lucas był wizjonerem kinowym, to taki sam tytuł w kategorii kompozycji należy się właśnie jemu. Często można spotkać opinie, że John Williams jest jedynym, który w żadnym epizodzie nie rozczarował. Trudno się z tym nie zgodzić, zwłaszcza mając w pamięci motywy z tak miażdżonych przecież Mrocznego widma i Ataku klonów.
Ale Gwiezdne wojny już dawno wyszły poza kinowe ekrany i przeniknęły do naszego życia codziennego. Zawiązywały znajomości, tworzyły i burzyły związki, stały się przedmiotem prac naukowych (świetny przykład z początku 2019 roku: studentka AGH w ramach pracy inżynierskiej wykonała replikę robota BB-8). Są wielką metaforą, symbolem, kamieniem węgielnym kultury masowej. Są ucieczką od codziennej szarugi do świata fantazji, tak nierealnej, a jednocześnie tak bliskiej, niemalże namacalnej. Często przychodzi mi na myśl scena z serialu Jak poznałem waszą matkę, gdzie jeden z bohaterów tłumaczy, jaką rolę Gwiezdne wojny odgrywają w życiu jego przyjaciela: „To jego ulubiony film wszech czasów. Ogląda go, kiedy leży w domu z grypą. Ogląda go w każdą jesienną niedzielę. Ogląda go w wigilię Bożego Narodzenia. Ogląda Gwiezdne wojny w zdrowiu i w chorobie, w lepszych czasach i gorszych”. Iluż fanów mogłoby to samo powiedzieć o sobie?
Moją miłością do Gwiezdnych wojen nie zachwiał Jar-Jar, Hayden Christensen, scena w której Mace Windu i Palpatine spierają się o to, kto jest ten dobry, a kto zły, latająca Leia ani pocałunek Rose z Finnem; nie zdławi jej i Disney, choćbym miał być jedyną osobą na świecie, która zachwyca się Ostatnim Jedi. Jakiekolwiek odczucia nie towarzyszyłyby mi jednak po VIII Epizodzie, jutro i tak zasiądę przed wielkim ekranem pełen nadziei i emocji. Wszak to pożegnanie z sagą Skywalkerów. Opowieść generacji dobiega końca. Przekazali mi całą swoją wiedzę. Tysiąc pokoleń żyje teraz we mnie. Do zobaczenia w kinie. Dziecko już woła.
Widząc tytuł zajrzałem w artykuł specjalnie żeby zobaczyć czy autor nawiąże do "Bohater o tysiącu twarzy" Campbella. To w sumie chyba najbardziej racjonalna odpowiedź. Autor odrobił lekcje, nie zawiodłem się :)
Fang
Gramowicz
17/12/2019 21:49
Na wszystkich filmach z Gwiezdnych Wojen byłem w kinie i o ile do pierwszych sześciu epizodów mam olbrzymi sentyment to na dziewiąty się nie wybieram... O ile Przebudzenie Mocy było po prostu średnie o tyle na Ostatnim Jedi czułem takie zażenowanie że myślałem że to będzie mój trzeci raz kiedy wyjdę z kina przed końcem sensu... Jest mi przykro jak Disney zmasakrował tą serie :(
MisioKGB
Gramowicz
17/12/2019 21:35
Piękny epos, podoba mi się, bardzo ciekawe spostrzeżenia, które i mi są bliskie. Btw już jutro premiera??