Spadające gwiazdy
Renesans kina katastroficznego nie powinien nikogo dziwić. Gdy obiecywany koniec świata nie nastąpił pod koniec 2012 roku, ludzie mogli być zmęczeni tą tematyką, ale było jasne, że wcześniej czy później ona powróci. Może to nasza wewnętrzna intuicja, która przypomina nam o dążeniu do autodestrukcji, a może chęć postawienia się w sytuacji bez wyjścia i próby podpowiedzi, co należy zrobić wtedy zrobić. W ostatnich latach otrzymaliśmy kilka takich produkcji, na czele z Geostorm, Greenland i nieco ambitniejszą próbą w postaci Nieba o północy. Po wielkim i nieudanym powrocie Dnia Niepodległości z 2016 roku, również Roland Emmerich postanowił nie dać za wygraną i znów grozi naszej planecie. Tym razem jednak zagrożeniem nadchodzącym z nieoczekiwanej strony, ale i nadzieją, która wywróci cały świat do góry nogami.Brian Harper (Patrick Wilson) i Jocinda Fowler (Halle Berry) służyli razem podczas kontrowersyjnej misji z 2011 roku, kiedy dziwny rój zaatakował ich prom kosmiczny podczas naprawy jednego z satelitów. Sprawa została zatajona przez amerykański rząd. Wiele lat później NASA odkrywa zmianę trajektorii poruszania się Księżyca, spowodowaną przez tajemniczy tunel prowadzący do jego wnętrza. Sprawie przygląda się również fan teorii spiskowych KC Houseman (John Bradley), który jako pierwszy odkrywa, że za kilka tygodni naturalny satelita Ziemi wejdzie w atmosferę planety, która doprowadzi do jej końca. O pomoc prosi Briana, który po dawnym incydencie został zwolniony z NASA. Niedługo później do obu zgłasza się Jocinda, świeżo upieczona szefowa NASA, która prosi ich o pomoc w uratowaniu ludzkości i pokonaniu zagrażającego roju.
Po pierwszych zapowiedziach Moonfall byłem niezwykle pozytywnie nastawiony do tego filmu. Praktycznie wszystkie elementy wydawały się na swoim miejscu, gdzie mieliśmy otrzymać widowiskową katastrofę, której nie da się uniknąć, czyniącą po drodze widowiskowe zniszczenia. Mocno liczyłem, że Emmerich podąży raczej drogą 2012 i Pojutrze, a nie Dniem Niepodległości i odpuści nam obce cywilizacje. Niestety szybko się okazało, że ma co liczyć na naturalną katastrofę, tylko wywołaną celowo przez niezidentyfikowany byt. Przy kinie katastroficznym lubię wymusić w sobie strach, zadając sobie pytanie „co by było gdyby”. Ale ciężko podobny efekt uzyskać oglądając Moonfall, gdy całe zagrożenie jest tylko fikcyjną koncepcją, która nie ma nic wspólnego z rzeczywistością.
Ale nawet jeżeli przyjmiemy to z całą zawartością inwentarza, pomimo oparcia ich w drugiej części filmu na dziwacznej i absurdalnej filozofii, jakby reżyser kompletnie nie wiedział, w którym momencie należy się zatrzymać, aby nie przesadzić, to powinno dawać to rozrywkę, prawda? Otóż nie, chyba że nie macie uczulenia na spiskowe brednie. Emmerich wyraźnie nie nadąża za trendami, nie tylko wpychając do swojego filmu uwielbienie dla Elona Muska, ale wykorzystując fanów teorii spiskowych jako współczesnych Koperników, którzy od samego początku mieli rację, ale nikt ich nie chce słuchać. W dzisiejszym świecie, pełnym niesprawdzonych informacji, roznoszących się z szybkością światła plotek i polaryzacji społeczeństwa, jest to tyle odważne, co głupie założenie.Kiedyś fanów teorii spiskowych można było uważać za śmiesznych, ale niegroźnych wariatów, którzy nie robią nikomu krzywdy. Ale gdy w swoje ręce dostali narzędzia w postaci mediów społecznościowych, docierając do dziesiątek, a nawet setek tysięcy osób jednocześnie, nagle okazali się największymi wrogami nauki, z którymi trudno walczyć. Co prawda film Emmericha mało kogo obecnie interesuje, patrząc po wynikach finansowych, ale może to się odwrócić gdy produkcja wpadnie na VOD, tym samym jeszcze mocniej utwierdzając pewne osoby w głoszone przez siebie fanaberie na podstawie teorii spiskowych i wątpliwej klasy autorytetów.