Życie jest dobre, ale…
Uniwersum DC Comics przeżyło wzloty i upadki. Gdy Marvel podąża sprawdzoną drogą, dokładając kolejne cegiełki do budowy swojego świata, tak DC długo musiało czekać na uzyskanie własnej tożsamości. Jedną z produkcji, która przyczyniła się do odmiany tego uniwersum, była pierwsza część Wonder Woman, która udowodniła, że da się stworzyć cos innego od produkcji Marvela, ale jednocześnie równie dobrego i interesującego. Dlatego oczekiwania wobec kontynuacji były spore, szczególnie, że produkcja nie była w żaden sposób obciążona wizją Zacka Snydera. Niestety ta wolność nie przełożyła się na dobry film i Wonder Woman 1984 jawi się jako zrestaurowany produkt sprzed czterech dekad, który ktoś bez powodu przywrócił, aby pokazać go dzisiejszej publice.
Diana Prince (Gal Gadot) kontynuuje swoją walkę o lepszy świat. Może bez ratowania świata, bo na to jeszcze przyjdzie później pora i to niejednokrotnie, ale rozwiązując lokalne problemy mieszkańców amerykańskiej stolicy. Gdy dochodzi do napadu na jubilera, Wonder Woman wpada na trop tajemniczego artefaktu, który okazuje się pamiątką po starych bogach. Kamień spełniający życzenia wpada w niepowołane ręce, zmieniając oblicze świata. Superbohaterka musi powstrzymać zawładniętego obsesją władzy showmana i biznesmena Maxwella Lorda (Pedro Pascal), zanim wywoła wojnę nuklearną. Aby tego dokonać, Wonder Woman musi porzucić swoje największe pragnienie oraz zmierzyć się ze swoją nową przyjaciółką Barbarą Minervą (Kristen Wiig), która wykorzystała artefakt do zyskania supermocy.
Wonder Woman 1984 rozpoczyna się niezwykle obiecująco. Otrzymujemy jedyną scenę rozgrywającą się na macierzystej wyspie Diany, na której jako mała dziewczynka bierze udział w zawodach ze starszymi od siebie rywalkami. Całkiem długa sekwencja pokazuje nam nie tylko niezwykłe umiejętności przyszłej Wonder Woman, ale również spryt i determinację, które niejednokrotnie pomogą jej w walce. Scenę można traktować jako zamkniętą całość z puentą, która wybrzmiewa w finale filmu. Po seansie ciężko nie odnieść wrażenia, że pozostałe dwie godziny filmu to rozszerzona i przeniesiona do naszego świata historia właśnie z tego początku.
Dalej niestety już tak kolorowo nie jest. Jak w każdej superbohaterskiej produkcji i tym razem musimy odhaczyć obowiązkową scenę, która ma zaprezentować nam bohaterkę w pełnej okazałości. Wonder Woman, którą znamy już z trzech poprzednich filmów (a nawet czterech, jeżeli osobno liczyć Snyder Cut), niczym szczególnym nie zaskakuje podczas udaremnienia napadu na jubilera. Jak się jednak okazuje, scena ta ma kluczowe znaczenie, bo na kolejną pełną akcji musimy czekać aż godzinę. Film na ponad sześćdziesiąt minut zamienia się w obyczajowy melodramat, w którym najlepszym elementem jest główny antagonista.
Zanim jednak do niego przejdziemy, warto bliżej przyjrzeć się samej Wonder Woman. Diana wciąż tęskni za swoim ukochanym, więc gdy nadarza się okazja, przywraca Steve’a Trevora do życia. Jest to o tyle problematyczny wątek, gdyż Steve powraca do życia w ciele innego mężczyzny. Bohaterce to jednak nie przeszkadza i nie ma żadnych przeszkód, aby ułożyć sobie życie u jego boku. Z jednej strony odejście od krystalicznie czystej postaci na rzecz bohaterki z wadami i słabościami może się podobać. Rzadko kiedy superbohaterowie mają okazją popełniać tak duże błędy, które nie bez wewnętrznego bólu będą musieli naprawić.