Międzyplanetarne (a także międzywymiarowe) przygody Ricka Sancheza i Mortiego Smitha są z nami już dosyć długo, bowiem pierwsze odcinki zadebiutowały jeszcze w końcówce 2013 roku. Serial dosyć szybko zdobył popularność, a po emisji trzeciego sezonu można było już mówić o nim śmiało jako o fenomenie i pozycji obowiązkowej dla miłośników współczesnej animacji - na ten okres przypada zresztą rekordowa widownia w USA, co zwykle jest dosyć dobrym wyznacznikiem sukcesu. Dużą zasługę w popularyzacji Ricka i Morty’ego miał bardzo aktywna, żywa społeczność fanów. Serial robił ogromne wrażenie dzięki wysokiemu natężeniu żartów, szalonej wyobraźni autorów i nihilistycznemu zabarwieniu, czego nie omieszkałem obszernie pochwalić recenzując czwarty sezon. Wręcz ciężko mi jest zrozumieć co takiego się stało, że piąty nie dorasta poprzedniemu do pięt.
Najnowsza seria realizuje znaną formułę. Rick i Morty co odcinek stawiają czoła nowym zagrożeniom, które zresztą zwykle generuje samo zachowanie neurotycznego genialnego naukowca. Twórcy starają się niemalże każdą scenę wypełnić żartami, jednakże brakuje w nich polotu i swobody łączenia wyimaginowanych problemów z naszą rzeczywistością. Tam gdzie Rick i Morty zazwyczaj przekraczali granicę pomiędzy zwykłym humorem, śmiechem przez łzy (trochę na kształt Bo Jack Horsemana), tam piąty sezon skupia uwagę widza raczej na relacjach pomiędzy bohaterami, jak również odkrywa sekrety uniwersum (czy też multiwersum). I wychodzi to… raczej mało atrakcyjnie. Odnoszę wrażenie, że bohaterowie przestając być projekcją naszych własnych problemów i lęków, stracili to za co ich kochaliśmy. Po odarciu ich z tego „metacharakteru” okazuje się, że niewiele w nich zostało materii, która mogłaby stanowić treść serialu.
Pewnym plusem piątego sezonu jest fakt, że dowiadujemy się nieco więcej o motywach i charakterze Ricka Sancheza, który pokazuje się z nieco bardziej ludzkiej strony, a widz ma okazję poznać naprawdę spory kawałek jego życiorysu z okresu przedserialowego. Część z tego zrobiona jest nieco naprędce, zupełnie jakby twórcom było niekomfortowo poruszać te wątki, niemniej to zwiastuje niezbędne dla serialu odejście od formuły „sprawy tygodnia” i większe zagłębienie się w relacje pomiędzy bohaterami, a może nawet zakreślenie jakiejś głównej linii fabularnej. Nie zmienia to tego o czym pisałem powyżej, a mianowicie że ci bohaterowie okazali się być dosyć mało pociągający, po tym jak gdzieś zniknęła magia wynikająca z pompowania serialu mieszanką neurotyzmu, geniuszu i niezgrabnego blokowania uczuć, udającego nihilizm.
Co ciekawe, mam wrażenie że serial nieco „zmiękczono”. Żarty nie są już tak ordynarne, Rick nie beka przeciągle, a humor nie prowokuje mdłości. Całość sprawia wrażenie, jakby sami scenarzyści zmęczyli się znaną już formułą i próbowali nieco ucywilizować i uczłowieczyć bohaterów serialu. Nie ma w tym oczywiście nic złego, gdyby nie fakt, że w związku z tym nie zaproponowano niczego w zamian. Serial jedną nogą stoi w przeszłości, a z drugiej strony brak wyraźnej motywacji i determinacji, żeby tę formułę zupełnie zmienić.
Większość recenzji wyraźnie pastwię się nad nowym sezonem, ale nie zrozumcie mnie źle – Rick i Morty to wciąż bardzo dobry serial. Nawet jeżeli wizje przez nich realizowane nie są tak bezkompromisowe i szalone, tak wyróżniają się na tle tych z innych seriali, zwłaszcza będących w podobnej kategorii gatunkowo-wagowej, takich jak Paradise PD czy Family Guy. Żarty potrafią rozśmieszyć, po prostu nie sprawiły że pokładałem się ze śmiechu. Wyobraźnia wciąż zaskakuje, po prostu nie muszę już łapać się za głowę i otwierać ust w zdumieniu. Krótko mówiąc jest dobrze. Po prostu dobrze to za mało.
Najnowszy sezon oferuje niezły początek, pomijalny środek i fabularnie istotną końcówkę, aczkolwiek ostatecznie nie robi wielkiego wrażenia. Nie da się ukryć, że kultowa już „za życia” animowana seria w piątej odsłonie łapie solidną zadyszkę. To kiepski prognostyk, biorąc pod uwagę jak długo powstawał ten sezon i zapowiedź przyspieszenia tempa prac nad kolejnymi seriami. Rick i Morty wciąż potrafi przyciągnąć uwagę, jednak ostatnim odcinkom bardzo daleko było od bogactwa i przeładowania żartami, aluzjami i akcją, do których zdążyliśmy się przyzwyczaić. Po seansie z ostatnią dziesiątką odcinków tym bardziej doceniam poprzednie serie, widzę bowiem wyraźnie, jak karkołomnym zadaniem musiało być tworzenie animacji, w której nie tyle zawarty jest przebłysk geniuszu, co dosłownie jest nimi wypełniona po brzegi. No, ale jak się ludzi przyzwyczai do dobrego…