Świat budzi się po blipie
Gdy WandaVision była intymną opowieścią o kruchej psychice superbohaterki, która w walce z Thanosem straciła wszystko, tak Falcon i Zimowy żołnierz jawił się jako produkcja bliższa temu, co znamy z filmów. Nie tylko za sprawą doskonale znanych i lubianych bohaterów, zarówno pierwszo, jak i drugoplanowych, ale również z pozoru prostszej, przyziemnej fabule i sporej dawce widowiskowej akcji. Było to jednak złudne, bo choć drugi z seriali Marvela posiada wszystkie te cechy, to nie sceny akcji, ani też ratowanie świata stoi tu na pierwszym miejscu, ale odpowiedź na pytanie czym jest superbohaterskie dziedzictwo i jak należy je kontynuować.Historia rozpoczyna się sześć miesięcy po wydarzeniach z Avengers: Koniec gry. Sam Wilson (Anthony Mackie) nadal pracuje dla rządu jako Falcon, tym samym decyduje się oddać tarczę Kapitana Ameryki do muzeum, uznając, że nie jest odpowiednią osobą do kontynuowania jego spuścizny. Innego zdania jest Bucky Barnes (Sebastian Stan), który nie może pogodzić się, że jedyna pamiątka po jego przyjacielu zostanie oddana w ręce amerykańskiego rządu. Obaj nie mogą się ze sobą dogadać, tym bardziej przy natłoku osobistych problemów z własną przeszłością oraz problemami finansowymi. Muszą jednak znów walczyć razem, gdy w Europie Środkowowschodniej swoją działalność rozpoczyna grupa Flag Smasher złożona z osób, która przyjęła serum superżołnierza. Aby powstrzymać terrorystów, bohaterowie łączą siły z Baronem Zemo (Daniel Bruhl). W międzyczasie zostaje ogłoszony nowy Kapitan Ameryka (Wyatt Russell), którego działania będą podważane od samego początku.
Falcon i Zimowy żołnierz przedstawia więc historię o wiele większą, ale niestety mniej istotniejszą od tej z WandaVision. Twórcy w serialu dokonali dużych ruchów, które mają emocjonować aż do samego finału, ale wiele wątków zostaje rozwiązana pośpiesznie, inne nie wybrzmiewają w odpowiedni sposób, co można zrzucić na błędną decyzję jedynie sześciodocinkowej produkcji. Gdyby Marvel zaplanował o dwa epizody więcej, jak miało to miejsce w poprzednim ich serialu, przygodom Falcona i Zimowego żołnierza wyszłoby to na zdrowie. Ciężko więc nie kryć rozczarowania, że wszystko to, co prowadziło do finału, nie ma aż tak wielkiego znaczenia dla całego uniwersum. Nie jest już tajemnicą, że to Sam Wilson został nowym Kapitanem Ameryką, co było jasne od czasu premiery Avengers: Koniec gry. Nie oznacza to jednak, że serial jest zbędny, niepotrzebny i nudny.
Ogromną siłą produkcji jest dwójka tytułowych bohaterów. Już Wojna bohaterów udowodniła, że ta para ma w sobie ogromny potencjał, nie tylko komediowy, ale również dramatyczny. Twórcy serialu chcieli to wykorzystać, co wyszło z mieszanym skutkiem. Już sam początek wydaje się nieco zbyt zagmatwany, jako twórcy usilnie chcieli skłócić ze sobą bohaterów, chociaż nie padają żadne słowa, dlaczego są na siebie tak bardzo obrażeni. Oczywiście możemy się domyślać, że w grę wchodzi zazdrość, różnica pokoleń czy ból po utracie przyjaciela (losy Steve’a Rogersa nie zostały wytłumaczone, a w samym serialu się nie pojawia). Serial więc pobieżnie traktuje to, co powinno być siłą napędową, przynajmniej pierwszego z odcinków. Dużo lepiej wypada to w dalszej części sezonu, gdy obaj mogą reagować na aktualne wydarzenia, często różniąc się w swoich opiniach i działaniach.Mimo to momenty, w których muszą razem działać, aby raz jeszcze powstrzymać zło, czy też lepiej siebie poznając i rozumiejąc, są na tyle sprawnie napisane i zagrane przez dwójkę aktorów, że ciężko gniewać się na pewne fabularne skróty. Twórcy poświęcają sporo czasu na rozwój i relacje głównych bohaterów, rozszerzając ich prywatne życia, czy wchodząc w ich psychikę, choć nie tak dogłębnie jak robiła to WandaVision. Szczególnie dużo zyskuje na tym Bucky, który już dawno uwolnił się od brzemienia Zimowego żołnierza, a mimo to nadal nie może przepracować traumy. W pierwszym odcinku jest jedna scena, która mówi wszystko, z jakimi problemami zmaga się ten bohater i jak bardzo różni się od niemal idealnego, pozbawionego skazy symbolu Ameryki, czyli Steve’a Rogersa. Barnes jest uosobieniem drugiej strony medalu amerykańskiej armii, w której zamiast bohaterów z pierwszych stron gazet, mamy straumatyzowanych, niebezpiecznych dla siebie i otoczenia byłych żołnierzy, którym nikt nie chce lub nie potrafi pomóc.