The Electric State – recenzja filmu. Kandydat do najgorszego science fiction roku

Radosław Krajewski
2025/03/15 07:00
0
0

Jeden z najdroższych filmów w historii zadebiutował na Netflix. Oceniamy, czy ta produkcja science fiction jest w stanie kogokolwiek zadowolić.

Mój brat robot

Gdy gruchnęła wiadomość, że bracia Russo wracają do Marvela, aby nakręcić dwie nowe części Avengersów, można było się zastanawiać, kto bardziej potrzebuje tej współpracy. Marvel, który popadł w niełaskę fanów i kolejne kinowe oraz serialowe produkcje studia generują coraz mniejsze zainteresowanie widzów, czy też Joe i Anthony Russo, którzy niezbyt dobrze radzą sobie w erze post-Marvelowej. Wszystkie ich projekty, począwszy od Cherry: Niewinność utracona dla Apple’a, przez Gray Man dla Netflixa, aż po serial Citadel dla Amazona, mogły okazać się oglądalnościowymi hitami, ale niewiele osób było zadowolonych z tej jakości. Wydany właśnie na Netflixie The Electric State miał być przełamaniem impasu ich wspólnej kariery. Platforma nie szczędziła pieniędzy na ten projekt i wydała aż 320 milionów dolarów, czyli zaledwie o 5 mln dolarów mniej od budżetu Avengers: Wojna bez granic. Czy więc po najnowszej superprodukcji Netflixa możemy oczekiwać podobnej jakości? Absolutnie nie.

The Electric State
The Electric State

Historia rozgrywa się w alternatywnej wersji lat 90., w której dominuje retrofuturyzm, a ludzkość stoczyła zwycięską wojnę z robotami domagającymi się równouprawnienia. Po tej rewolucji maszyny trafiły do strefy wykluczenia na środku pustyni. Wszystko jednak zmienia się, gdy osieroconą nastolatkę Michelle (Millie Bobby Brown) odwiedza Cosmo (Woody Harrelson) – słodki i tajemnicy robot, który kontrolowany jest przez jej zaginionego brata Christophera (Woody Norman). Zdeterminowana dziewczyna postanawia wyruszyć z Cosmo w podróż przez amerykański południowy zachód, aby dowiedzieć się prawdy o sobie i świecie. Po drodze łączy siły z cynicznym przemytnikiem Keatsem (Chris Pratt) oraz jego dowcipnym robotem Hermanem (Anthony Mackie). Gdy nietypowa grupa dociera do strefy wykluczenia, gdzie za jej murami roboty żyją na własnych zasadach, poznają dziwaczną, ale barwną grupę sprzymierzeńców. Zaczynają rozumieć, że złe siły stojące za zniknięciem Christophera, są dużo bardziej złowieszcze.

Mamy tu więc do czynienia z kolejną historię o dziecięcym zbawicielu świata, którego trzeba znaleźć i ochronić za wszelką cenę. Znamy to już z wielu filmów i seriali, żeby tylko wymienić The Last of Us, czy The Mandalorianina. Niestety The Electric State nie wykorzystuje tego banalnego schematu w żaden oryginalny, odchodzący od pierwotnych założeń sposób. Mogłoby się wydawać, że interesujący świat i sam wątek rebelii robotów i technologicznego wykluczenia mógłby stać za pogłębieniem historii, ale nic bardziej mylnego. Wszystkie rzucane przez twórców ciekawe zagadnienia dotyczące roli technologii w naszym życiu, rozwoju cyfryzacji i robotyzacji, włącznie z coraz bardziej rozpychającą się w naszym świecie sztuczną inteligencją pozwolą na stworzenie fabuły, która będzie angażująca od początku do końca. Zamiast tego bracia Russo proponują standardową historię drogi, w której bohaterowie podróżują od jednej lokacji do drugiej, ścigani przez przeciwników, aby w wielkim finale stoczyć bitwę, stawiając czoła swojemu przeznaczeniu. Nic w tym jednak odkrywczego.

Film bazuje na powieści graficznej o tym samym tytule z 2018 roku autorstwa szwedzkiego artysty Simona Stålenhaga. Jednak tam, gdzie oryginalna historia była swego rodzaju medytacją na temat izolacji i relacji człowiek z technologią, pełna niepokojących, surowych obrazów postindustrialnego świata, tak ekranizacja Netflixa wypełniona jest pustą, hałaśliwą akcją i beztroskimi żartami, a wiele scen wydaje się zapożyczonych z innych filmów, w tym Mad Maxa, Strażników Galaktyki, czy Terminatora. Brakuje tu miejsca na jakiekolwiek refleksje czy niedopowiedzenia, aby widz sam mógł ułożyć pewne elementy przedstawionego świata. Zamiast tego do samego końca prowadzony jest przez twórców za rączkę, którzy nie pozostawiają miejsca na własne przemyślenia. To często jest kluczowy aspekt najlepszych przedstawicieli gatunku science fiction, do których The Electric State jest wyjątkowo daleko.

The Electric State
The Electric State

Chociaż sceny akcji nie wypadają tak źle jak scenariusz filmu, to jednak pomimo tak dużego budżetu, w niczym nie zaskakują. Co prawda wypełnione są dynamicznymi ujęciami, spektakularnymi eksplozjami, czy niezłą choreografią walk, ale w ponad dwugodzinnym filmie jest ich za dużo, przez co zastosowane przez braci Russo chwyty szybko zaczynają się powtarzać. Najgorzej wypada finałowa bitwa w wieżowcu Ethana Skate’a, głównego antagonisty, która powinna być zwieńczeniem całego filmu, a jednak brakuje w niej dramaturgii i jakiejkolwiek pomysłowości, jak można było ją uatrakcyjnić. Sporo tu złych zapożyczeń z produkcji Marvela, gdzie sceny akcji chociaż efektowe i kolorowe, to pozbawione są emocjonalnego ciężaru, przez co na ekranie widzimy głównie generowany komputerowo chaos.

Trzeba było odpisać od podatku

Sprawy nie ratują mało wyraziste postacie. Gdy Chris Pratt nadrabia jeszcze swoją wrodzoną charyzmą, a jego postać to cyniczny zawadiaka o gołębim sercu, tak Millie Bobby Brown tworzy jednowymiarową, pozbawioną autentyczności i charakteru postać. Powiedzmy sobie szczerze, ale nie jest to dobra aktorka, ale stała się gwiazdą Netflixa, więc platforma regularnie proponuje jej główne role w swoich blockbusterach. Gdy jednak w Enoli Holmes potrafiła wykrzesać z siebie coś więcej, tak tym razem wydaje się, że gra na autopilocie i równie dobrze mogłaby zostać zastąpiona przez jednego z komputerowych robotów, a efekt byłby taki sam. Michelle ciężko polubić, bo to wieczna malkontentka, która rzuca sarkastycznymi uwagami, które w żaden sposób nie bawi, a na domiar złego zostaje przedstawiona jako ktoś, kto ma zbawić świat robotów, chociaż film tego dokładnie nie wyjaśnia. Jej motywacje również nie są dostatecznie rozwinięte, a relacja z bratem-robotem ma niewiele emocjonalnej głębi, która mogłaby naprawdę zaangażować. Najlepiej wypada chemia między Keatsem i jego robotem Hermanem, która chociaż jest przewidywalna, to dostarcza sporo humorystycznych momentów, które zazwyczaj działają.

The Electric State
The Electric State

GramTV przedstawia:

Kiepsko wypadają także złoczyńcy na czele ze Stanleyem Tuccim, który wciela się w Ethana Skate’a. To jednowymiarowa postać miliardera ze złowieszczymi planami, który jest typowym, przerysowanym „komiksowym złolem”. Mamy jeszcze Giancarlo Esposito jako pułkownika Bradbury’ego, który znowu gra identyczną rolę, czyli zimnego i opanowanego przeciwnika. Widzimy to w każdej kolejnej produkcji, w której Esposito się pojawia.

Jeżeli The Electric State gdziekolwiek wykorzystuje swoje 320 milionów dolarów, to w efektach specjalnych. Komputerowe scenografie, czy projekty robotów naprawdę mogą się podobać. Szczególnie gigantyczne, opuszczone struktury technologiczne na pustkowiach, które wyglądają bardzo okazale. Podobnie ma się rzecz CGI robotów, które są dopracowane, przynajmniej w większości przypadków. Niestety mamy tu podobny problem, co we Władcy Pierścieni: Pierścieni Władzy od Prime Video. Te wszystkie piękne kadry są pozbawione głębi, wyglądają sztucznie i pozbawione są życia, jakby zostały stworzone przez bezduszną sztuczną inteligencję, a nie uzdolnionych artystów z własną wizją kreatywną.

The Electric State staje się kolejną wysokobudżetową porażką Netflixa, która zapewne zaliczy zadowalającą oglądalność, ale ciężko będzie z tego ulepić nową serię. Film zawodzi na każdym kroku, począwszy od generycznego scenariusza, poprzez słabą reżyserię i realizację, aż po pozbawione charyzmy aktorstwo i nudnych antagonistów. Nawet liczne odwołania do stylistyki lat 80. i 90. ubiegłego wieku nie naprawiają obrazu The Electric State, jako bezdusznego produktu, który wydaje się, jakby wyszedł wprost z taśmy produkcyjnej do robienia filmów przez ChatGPT, niż prawdziwej fabryki snów.

2,0
The Electric State to najdroższa wydmuszka Netflixa. Przynajmniej niektóre obrazki wyglądają na ekranie ładnie.
Plusy
  • Niektóre efekty specjalne wyglądają bardzo dobrze
  • Niezła relacja Keatsa z jego robotem Hermanem
Minusy
  • Do bólu generyczny scenariusz
  • Za dużo scen akcji, za mało budowania świata i jakichkolwiek refleksji nad obraną tematyką
  • Przeważnie nieudany humor
  • Słabe aktorstwo
  • Tendencyjni złoczyńcy
  • Pozbawione życia scenografie
  • Ciężko nie mieć poczucia, że to bezduszny produkt stworzony przez sztuczną inteligencję
Komentarze
0



Nie ma jeszcze żadnych komentarzy. Napisz komentarz jako pierwszy!