Lata 80., kasety wideo, dinozaury, estetyka science fiction. Tylko tyle i aż tyle potrzeba, by zrobić grę roku.
Lata 80., kasety wideo, dinozaury, estetyka science fiction. Tylko tyle i aż tyle potrzeba, by zrobić grę roku.
Nie będę twierdził, że darzę jakąś wielką sympatią serię Far Cry. Ba, żadnej z części nie ukończyłem, bo choć to są dobre gry, to brakuje im tego czegoś, co skutecznie by mnie przyciągnęło do pada. Aż tu nagle pojawia się Far Cry 3: Blood Dragon, który od pierwszej do ostatniej minuty pochłonął mnie bez reszty. I nie pozwolił przestać płakać ze szczęścia przez bite sześć godzin.
Zrozumieją to tylko ci, którzy pamiętają wypożyczalnie kaset VHS z filmami, w których Arnie występował w roli Terminatora, a nie gubernatora Kalifornii. Ci, którzy naciągneli rodziców na prenumeratę Dinozaurów i złożyli świecący w ciemności szkielet T-Rexa. W końcu ci, którzy dawniej FPS-y stawiali na piedestale spośród wszystkich gatunków gier wideo, a dziś ziewają na wieść o kolejnym Call of Duty czy Battlefieldzie. Far Cry 3: Blood Dragon jest bowiem z jednej strony powrotem do utraconych czasów beztroskiego dzieciństwa, z drugiej pastiszem na współczesne strzelanki, w których tryb dla pojedynczego gracza jest tak nadęty i drętwy, że równie dobrze mogłoby go nie być.
Odwołań do klasyków gatunku jest tu zresztą bez liku. Samo odkrywanie wszystkich nawiązań do wybitnych i „wybitnych” dzieł popkultury sprawia ogromną frajdę. A jeśli do tego robi się to wszystko przy dźwiękach genialnego soundtracku skomponowanego przez Power Glove, nie może być lepiej. W Far Cry 3: Blood Dragon zagrało dosłownie wszystko. Kto by pomyślał, że gra, która miała być primaaprilisowym żartem okaże się moją grą roku 2013...
Przeczytaj wpisy pozostałych autorów i zagłosuj na gry roku w naszym plebiscycie!