Nie warto raczej zadawać sobie pytania, który film jest lepszy, bo oba należą do kompletnie różnych światów. Łączy je natomiast jedno: umiłowanie estetyki kiczu, czarny humor, żołnierski momentami dowcip oraz epatowanie przemocą i wyrafinowanymi scenami śmierci. Tego ostatniego w filmie Grindhouse vol. 2. Planet Terror jest zresztą zdecydowanie więcej, więc jeśli ktoś jest bezpośrednio po posiłku, powinien raczej poczekać z oglądaniem do następnego seansu.
Choć fabuła stanowi tylko tło dla bezustannego mrugania okiem do widza, wypada poświęcić jej kilka zdań. Oto na skutek działania biochemicznego materiału DC2 Projekt Terror, stosowanego jak się okazuje przez niejakiego Bin Ladena, pewna jednostka wojskowa ulega skażeniu. Wojacy szybko orientują się, że przeżyć można jedynie bezustannie wdychając DC2, więc konstruują sobie zmyślne aparaciki. Niestety, na skutek wypadku (strzelaniny) substancja wymyka się spod kontroli, by skazić niewielkie teksańskie miasteczko. To właśnie tam splatają się losy bohaterów, których jedynym celem stanie się walka o przetrwanie.
Film Roberta Rodrigueza utrzymany jest w tonie charakterystycznym dla gore i opowieści o żywych trupach. Choć w tym przypadku umarlaki zastąpili zmutowani osobnicy, różnica jest w gruncie rzeczy znikoma. Sporą część filmu wypełniają też ckliwo-wydumane dialogi oraz nadęte kwestie wypowiadane z najwyższą powagą przez bohaterów. Całość podlana jest czarnym humorem i intensywnie zakrapiana estetyką kiczu właściwą dla grindhousowego kina. Bo w sumie, choć momentami można się przestraszyć, ogladając Planet Terror w istocie śmiejemy się na całego. Garnitur bohaterów został tak dobrany, byśmy ani na chwilę nie dali odetchnąć przeponie. Na pierwszy plan wysuwają się Cherry/Palomita (Rose McGowan) i El Wray (Freddy Rodriguez). Atrakcyjna tancerka go-go i jej były chłopak, który - jak się okaże - z wprawnością godną matrixowego Neo fika koziołki i tnie na wszystkie strony nożami. Ona z kolei, straciwszy nogę, będzie kasować wrogów przypiętym do niej... karabinem szturmowym M4A1 z granatnikiem M203. Nie mniej ciekawa jest inna para. Doktor William Block (Josh Brolin)i jego żona Dakota Block (Marley Shelton), również medyk. Oboje próbują załatwić swoje nie do końca jasne problemy małżeńskie w dość niekonwencjonalny sposób. On ponadto lubuje się w wyciskaniu pacjentom wrzodów, ona, mając na podorędziu zestaw kilku strzykawek, staje się z czasem skuteczną zabójczynią mutantów. Przez cały film widzowie są dosłownie epatowani scenami masakry wszelkiego rodzaju. W zbliżeniach ukazane są odcięte kończyny, otwarte rany, rozpuszczone kwasem twarze, owrzodzone języki i genitalia, eksplodujące głowy oraz rozrywane na kawałki ludzkie ciała. Widać zatem, że nie jest to zdecydowanie film dla każdego. Niemniej jednak - w swoim gatunku - stanowi dzieło znakomite. Widać, że Rodriguez czuje bluesa, dając upust swojemu zamiłowaniu do horroru (pamiętajmy, że ma na koncie świetne Od zmierzchu do świtu i klimatycznych Onych), i jest przy tym świetnie przygotowany warsztatowo. Kilku scen nie zapomina się tak szybko. Dynamiczna jest dla przykładu ucieczka z miasteczka, podczas której bohaterowie tratują mutanty niczym gracze w Carmageddonie. Niezgorzej wypadają finałowe sekwencje. Są w nich eksplozje, zwolnienia, karkołomne ujęcia i shooty podkreślające dynamikę akcji. Również czarny humor stoi w filmie na najwyższym poziomie. Wyobraźcie sobie moment, w którym Palomita z urwaną nogą pyta Wraya: „gdzie moja noga”. On natomiast odpowiada z megapoważnym wyrazem twarzy: „zabrali ze sobą”. Rzecz jasna scena, która w dramacie byłaby morderczo przygnębiająca, tu wywołuje wybuch śmiechu. Podobnie jak teksty w stylu „gówno walnęło w wentylator”, czy sekwencja, w której El Wray pomyka na... motorynce. Pastiszowa jest również sekwencja „topienia” się Luisa (świetny epizod Bruce’a Willisa) oraz wykład o Avie Gardner samego Quentina Tarantino, który, a jakże, pojawia się w filmie. Znakomity klimat budują aktorzy, którzy doskonale odnaleźli się w konwencji. Grają, specjalnie przerysowując sceny i są siermiężnie poważni. Trudno nawet chwalić któregoś z nich osobno, bo cała ekipa spisała się na medal. Grindhouse vol. 2. Planet Terror to pozycja obowiązkowa dla fanów gatunku, reżysera i sprawnie zrealizowanego kina, które puszcza do widza wielkie, szydercze oko. Poszukiwacze wszelkiego rodzaju smaczków i cytatów (w tym oczywiście autocytatów i odwołań po pierwszej części tego niezwykłego double packa) znajdą w filmie wiele smakowitych kąsków. Wymieńmy choć kilka przykładów. W biurze Dakoty przez moment widać notatkę, na której jedna z pozycji brzmi: Kill Bill. El Wrey to nie tylko imię bohatera, w którego wcielił się Freddy Rodríguez, ale również miasto, do którego zmierzali bohaterowie Od zmierzchu do świtu. W jednej ze scen widać, jak wojacy oglądają film. Są to sceny z kultowego Women in Cages z Pam Grier, ulubioną aktorką reżysera. Uczciwie powiedzmy jednak, że „anty-fani” lub ludzie, którym po prostu obca jest konwencja gatunku poczują się na seansie zapewne znudzeni, zniesmaczeni i ogłupiani. Ci jednak, którzy cenią sobie estetykę kiczu w połączeniu z konwencją „straszno i śmieszno” będą zachwyceni.Plusy: + zabawno-straszny + bohaterowie + gra aktorska + pomysłowe sceny + muzyka Minusy: - nie dla wszystkich - raczej głupawy
Tytuł: Grindhouse vol. 2. Planet Terror Reżyser: Robert Rodriguez Scenariusz: Robert Rodriguez Zdjęcia: Robert Rodriguez Muzyka: Robert Rodriguez Obsada: Rose McGowan, Freddy Rodríguez, Josh Brolin, Marley Shelton, Quentin Tarantino, Stacy Ferguson, Naveen Andrews, Michael Parks i inni Produkcja: USA, 2007 Dystrybucja: Kino Świat Strona WWW: tutaj