Stało się. Dotarliśmy do Meksyku. Moi bracia, Ray i Thomas, postanowili podążyć za legendą o skarbie. Powiadają, że jest on przeklęty, że każdy, kto go szuka, zostaje dotknięty Zewem Juarez. Pogoń za tym skarbem odmienia ludzi, budzi w nich najniższe instynkty, zamienia w bezwzględne bestie, by w końcu doprowadzić do straszliwego końca. Nie wiem, czy moi bracia już poddali się Zewowi Juarez – zaczęli się zmieniać na gorsze, jeszcze nim podjęli decyzję o wyruszeniu do Meksyku. Patrzę w ich oczy i widzę... coś obcego. Czuję, że ich tracę z każdym dniem. Wszystkie zasady, całe wychowanie południowca, jakie odebraliśmy... to odchodzi, blednie, zanika. Widzę maszyny do zabijania, morderców mających na rękach krew zbyt wielu ludzi. Mimo wszystko są to dalej moi bracia. Jestem z nimi i zrobię wszystko, by zawrócić ich ze ścieżki wiodącej ku zatraceniu.
Patrzę dookoła i widzę miejsce, w którym ktoś o słabej wierze łatwo mógłby zapomnieć o Bogu. Kraj wyniszczony wojną, który mój naród mu wydał lata temu. Dzikie ziemie, będące teraz przystanią dla wszelakiej maści łotrów, kombinatorów i bandytów ściganych w wielu stanach. Spoglądam w oczy napotkanych ludzi i widzę albo pustkę i rezygnację, albo... zimną, morderczą determinację. Nie ma tu zasad, jakakolwiek władza i prawo są fikcją. Rację ma tylko silniejszy. Ray i Thomas czują się tu podejrzanie dobrze. To potworne, ale bardziej są już częścią tego świata, niż tamtego, który zapamiętałem z dzieciństwa, z Georgii. Przepaść pomiędzy nami powiększa się z każdym dniem, wiem że muszę odwrócić ten proces, lecz wciąż nie wiem jak to uczynić.
Jestem przekonany, że jeśli Szatan chciałby mieć dom gdziekolwiek na Ziemi, to mam wrażenie, że wybrałby właśnie Meksyk. W zasadzie od ponad 20 lat trwa tu wojna. Najpierw w 1845 roku, po secesji Teksasu, amerykańska armia wkroczyła i odebrała Meksykowi większość ziem. Jako niezależny kraj miał on wtedy zaledwie 24 lata. Po zadanym przez nas ciosie Meksykowi nie dano się podnieść. Francuskie wojska wylądowały w 1858 i odebrały władzę republikanom z Benito Juarezem na czele. Nowa władza nie potrafiła jednak kontrolować niczego poza okolicami stolicy. Tak więc od półtorej dekady kraj spływa krwią. Walczy już każdy z każdym. Oddziały republikanów ścierają się z żołnierzami francuskimi i meksykańskimi, wiernymi cesarzowi Maksymilianowi, a w zaistniałym chaosie każdy kto ma pieniądze zbiera własne siły.
Podobno na południu kraju za broń chwycili Indianie, potomkowie Majów. To lud, który miał własne potężne państwo, nim przybyli tu Hiszpanie. Teraz, korzystając z wojny domowej, zamierzają pozbyć się ze swych ziem potomków najeźdźców. Na szczęście nas te wszystkie wojny raczej ominą – walki trwają daleko na południe. Tu, na jałowych pustyniach przygranicznych, nie ma nic, co by interesowało walczące strony. Nawet Majów, bo jesteśmy w okolicach, które znajdowały się w granicach innego indiańskiego władztwa, imperium Azteków. Przeklęte złoto, którego szukają moi bracia, pochodzi właśnie z tamtych czasów. Indianie zebrali cały ten skarb, by zapłacić nim za głowę swego ostatniego władcy, Montezumy.
Hiszpanie chcieli otrzymać okup, ale nie zamierzali dotrzymać swojej części obietnicy. Dlatego właśnie skarb jest przeklęty: od początku związany był ze zdradą i splamiony krwią. Teraz przyciąga ludzi, którzy w jakiś sposób oddali część swej duszy Szatanowi i oddaje ich całkowicie w jego władzę. Co mam zrobić, by przekonać Raya, że nie należy szukać owego krwawego złota? Thomas może by i zawrócił, ale nie mam co do tego pewności. Gdy tu wyruszaliśmy, bracia jeszcze powtarzali, że dzięki temu skarbowi odzyskamy ojcowiznę i odbudujemy rodzinny dom. Teraz już rzadko słyszę o owym szczytnym celu. Coś się zmieniło. Teraz szukają tego złota dla niego samego. Czy to właśnie w ten sposób objawiają się początki Zewu Juarez? Czy moi bracia są już na drodze bez powrotu? Może światło Boga wskaże im wyjście z tej sytuacji, musze się jeszcze gorliwiej modlić. Nie czuć strachu, mimo iż idę przez ciemną dolinę...
Najgorsze zaś są okolice graniczące z naszym krajem. Bo tu oprócz lokalnych szumowin są i wszelkie amerykańskie szumowiny, które uciekły przez granicę, na ten brzeg Rio Grande. Każdy bandyta, dla którego robi się za ciasno w połączonych stanach, wieje w tę stronę. Granicy w zasadzie nikt nie pilnuje, a jeśli już, to od naszej strony. Ta brama do piekła stoi otworem, więc moi bracia postanowili przez nią przejść. Gdzie nie spojrzeć, widać jedynie skały i bezdroża usiane kamieniami. Gdzieniegdzie majaczy plamka zieleni – to kaktusy. Potwornie jałowa i niegościnna kraina. Co jakiś czas, jadąc, w oddali dostrzegaliśmy ludzi, jednak nie zbliżali się do nas. Niektórzy wręcz oddalali się w pośpiechu. Albo ze strachu, albo by zawiadomić innych o naszym przybyciu.
Miejscowi czasem mówią po angielsku, a czasem jedynie po hiszpańsku. Ci pierwsi nauczyli się robić interesy z przybyszami z północy, więc znajomość naszej mowy jest im potrzebna. Ubodzy rolnicy, których czasem spotykamy, to obraz nędzy i rozpaczy. Ziemia tu słabo rodzi, do tego lokalni bandyci odbierają im większość plonów. Ci ludzie żyją w ciągłym strachu, na widok obcych kulą się, spuszczają oczy i wycofują. Pogodzili się ze swym losem. Mam nadzieję, że za okrutne życie pełne wyrzeczeń i ciężką, uczciwą pracę Pan ich nagrodzi w niebie. Piekła zaznali już za życia.
Skojarzenia z piekłem mam na każdym kroku. Słońce pali niemiłosiernie, żar odbiera siły, osłabia reakcje. Gdy czasem powieje wiatr, ma się wrażenie, jakby się stało naprzeciwko otwartych drzwiczek pieca chlebowego. Koryta strumieni często nie kryją w sobie wody, są całkowicie wyschnięte. W ogóle woda jest tu bardzo cenna i trudno dostępna. To niemożliwe, by Bóg stworzył to miejsce z myślą o ludziach. Coraz częściej myślę, że zapomniał je dokończyć, wypełnić roślinami, zwierzętami... zostawił w surowym stanie. Jednak nawet jeśli On zapomniał o tej krainie, to ludzie tu mieszkający pamiętali o Nim. W każdym miasteczku wznosi się mały, skromny kościółek.
Niestety, po dziesiątkach lat walk na terenie całego kraju wszędzie panuje nędza i głód. Wiele domów stoi opuszczonych, do innych wprowadzili się bandyci, którzy uciekli z północy przez granicę. Trudno spotkać księdza, bo nie ma kto zastąpić tych, którzy zmarli. A umierali często w brutalny sposób, gdy zbrojna banda postanowiła złupić kościółek ze skromnych dóbr. Teraz boże przybytki niszczeją, wydane na pastwę bezlitosnego słońca i piasku. Ten widok rani moje serce, ale cóż mogę uczynić? Moi bracia bardziej interesują się barami i tutejszym podłym alkoholem, niż kościołami.
W okolicach, do których dotarliśmy, nie ma ani śladu po wojskach republikanów, ani po oddziałach lojalnych cesarzowi. W miasteczku w pobliżu San Lorenzo, gdzie się zatrzymaliśmy, łatwiej spotkać Amerykanina niż Meksykanina. Oto właśnie obraz tego pogranicza. Najprawdopodobniej za połowę z tych ludzi na północ od Rio Grande wyznaczono ceny za głowę. Tu mogą czuć się bezkarnie, dopóki nie staną sobie wzajemnie na drodze. Nawet w najbardziej niebezpiecznych z miasteczek Dzikiego Zachodu nie czułem w powietrzu takiego napięcia jak tu.
To, że na miejscu brak regularnych oddziałów, nie oznacza, iż nie ma tu wojny. Tę jednak prowadzą dwaj lokalni watażkowie. Jeden to Irlandczyk, który przybył tu z Chicago. Drugi jest Meksykaninem, którego wszyscy w okolicy się boją, i który rządzi tymi ziemiami jak udzielnym władztwem, biorąc co chce i kiedy chce. Bandyci służący obu tym okrutnym ludziom raczej unikają kontaktów ze sobą. Panuje tu coś w rodzaju chwiejnej równowagi. Boję się, że nie potrwa to długo. Ray za dużo pije i zbyt chętnie sięga po broń. Pierwsza kropla przelanej krwi zapoczątkuję tu ulewę zdolną zatopić wszystkich. Niech Bóg ma nas w opiece i nie pozwoli...
W kraju ogarniętym chaosem i wojną domową, kraju zbankrutowanym i wyniszczonym, nie istnieją żadne struktury normalnej władzy. Panuje tu prawo silniejszego. Ponieważ jest dwóch potężnych bandytów, w którymś momencie ich ludzie muszą wejść sobie w drogę. Dziesiątki wyjętych spod prawa bandziorów i najemników o szemranej reputacji sięgnie wtedy po broń. Nawet jeśli nie stanie się to z powodu moich braci, to znajdziemy się i tak na polu walki, bo cała okolica się w nie zamieni. Do tego słyszałem, że obydwaj lokalni watażkowie mają coś wspólnego z moimi braćmi: też chcą odszukać legendarny skarb. Z pewnością nie ucieszy ich fakt, że Ray i Thomas przybyli tu po niego. Niech Bóg ma nas w opiece. Moja wiara jest moją tarczą, ona mnie ochroni...
GAMEPLAY 5
GramTV przedstawia:
Fragment jednej z misji dodatkowych w VI rozdziale. Nieco brawurowa akcja w skórze Raya.