Przygodówka niby niemiecka, ale wcale nie solidna, a wręcz wybrakowana, bo brak jej w ogóle czwartej ściany...
Przygodówka niby niemiecka, ale wcale nie solidna, a wręcz wybrakowana, bo brak jej w ogóle czwartej ściany...
Przygodówka niby niemiecka, ale wcale nie solidna, a wręcz wybrakowana, bo brak jej w ogóle czwartej ściany...
Przygodówka niby niemiecka, ale wcale nie solidna, a wręcz wybrakowana, bo brak jej w ogóle czwartej ściany...
Ta czwarta, niewidzialna, iluzoryczna ściana oddziela w teatrze scenę od widowni. Choć jej nie ma, aktorzy mają się zachowywać, jakby była. Oczywiście, często się nie zachowują. Już w starożytnej Grecji odtwórcy ról potrafili odezwać się bezpośrednio do widzów, Szekspir też często puszczał do nich oko, a we współczesnym teatrze przekracza się czwartą ścianę w zasadzie bez przerwy. A choć The Book of Unwritten Tales do pozycji tak wysokiej kultury jak dramat nie aspiruje, to tę granicę między sobą, grą, a nami, graczami, zaciera zacięcie. Michał Wiśniewski byłby dumny, że tak serio potraktowano jego utwór Keine Grenzen. Choć raz.
Już sam tytuł gry jest porozumiewawczym mrugnięciem do odbiorcy, a to dlatego, że nie mamy tu wcale do czynienia z księgą pełną nienapisanych opowieści, wręcz przeciwnie, prawie wszystkie w niej obecne zostały napisane już dawno, dawno temu. Niektóre nawet czterdzieści lat temu. The Book of Unwritten Tales to jeden wielki festiwal popkulturowych nawiązań, odwołań, kpin, szyderstwa i satyry. To jednocześnie hołd dla kultowych lat 80., wybuchowych 90., postępowej ostatniej dekady i żart ich kosztem. Bardzo dobry, bardzo celny, bardzo wyszukany żart. I tak obfity, że chyba nie przesadzę zbytnio mówiąc, że krótsza byłaby lista filmów, książek i gier, do których The Book of Unwritten Tales NIE nawiązuje, niż tych, do których bezceremonialnie sięga. I zdarza się, że to sięganie wychodzi tak dobrze, że nic nie można poradzić na głośny, niepowstrzymany wybuch wesołości. Nie pamiętam, żebym grając śmiał się tak często od czasów, gry Telltale Games postanowiło wrócić do Sama i Maksa.
Ale najlepsze w The Book of Unwritten Tales nie jest wcale to, że aż tryska popkulturowymi nawiązaniami i bez ustanku zwinnie przeskakuje ze swojej na naszą stronę czwartej ściany. Nie, bo to akurat trudne nie jest. Są nawet całe seriale telewizyjne bazujące na tym schemacie. Niemieckim producentom z KING Art Games udało się coś o wiele trudniejszego - opowiedzenie świetnej historii pomiędzy tymi wszystkimi żartami. Nie są one najważniejszą substancją w grze, ba, umieszczono je w niej tak precyzyjnie i z takim wyczuciem, że mimo ich ilości, nie przytłaczają, nie sprawiają wrażenia, że są tu najważniejsze, że to mruganie do nas okiem to jakiś objaw chorobowy, drgawki czy coś innego. Po prostu są, bezpretensjonalne, urocze, rozbawiające do łez... ale na uboczu. A co jest w centrum?
Oczywiście, konflikt dobra ze złem. Jedno i drugie wygląda na karykaturę, ale tylko z pozoru, bo pod wierzchnim okryciem z humoru i satyry The Book of Unwritten Tales ukrywa dojrzałość, psychologiczną wiarygodność i zaskakująco wiele głębi. Nie szafuje nimi tak jak żartami, wręcz przeciwnie - i każdy taki moment, w którym okazuje się, że mamy do czynienia z czymś innym niż z kreskówką, z czymś bardziej prawdziwym i wiarygodnym, jest jak walnięcie pałką w głowę. Zaraz potem znów będziemy się śmiać, ale ta chwila prawdy już z nami zostanie. I nie da zapomnieć, że walka dobra ze złem nigdy nie jest banalna, jak zresztą słusznie zauważają sami bohaterowie gry już na samym początku.
A jeśli chodzi o nich, to The Book of Unwritten Tales zgarnęłoby całą pulę Oscarów dla aktorów pierwszo- i drugoplanowych. To znaczy, gdyby było filmem. Nawet najmniej ważne postacie, pojawiające się jedynie w epizodach i pojedynczych scenach, są zagrane jednocześnie diablo profesjonalnie i z wielką fantazją. A głównych bohaterów nie da się przecenić. Nawet mimo tego, że The Book of Unwritten Tales ciągle nam przypomina, że jest tylko grą i że nic, co widzimy nie dzieje się naprawdę, to kreacje pierwszoplanowe są tak sugestywne, że po prostu nie da się utrzymać jakiegokolwiek dystansu i już po kilku wypowiedzianych kwestiach traktuje się każdego z bohaterów jak osobę jak najbardziej prawdziwą. Nie da się inaczej. Po części dzięki wiarygodnej, dokładniej animacji modeli. Po części dzięki świetnie napisanym, skrzącym się od dowcipu, ale cały czas sensownym dialogom. A głównie dlatego, że Niemcy znaleźli nie wiadomo gdzie prawdziwych geniuszy od dubbingu. Tak idealnie podłożonych głosów można ze świecą szukać w świecie gier. Ani jeden nie brzmi sztucznie, w ani jednym nie brak emocji, ani jeden nie wypada z roli choćby na sekundę. I te akcenty! Nie ma tu dwóch postaci mówiących w ten sam sposób - a jednocześnie wszystko do siebie pasuje, jak jeden spójny obraz, tak jakby te całkiem różne głosy układały się w jakiś idealnie zgrany chór. Czegoś takiego szybko się nie zapomina. Całe szczęście, że polska wersja jest lokalizowana wyłącznie kinowo - próba podłożenia "naszych" głosów byłaby skazana na niepowodzenie nawet gdyby wzięli się za to ci sami ludzie, którzy zrobili polskiego Shreka.
Oczywiście, tak to już w życiu bywa, że nic nie jest idealne. I The Book of Unwritten Tales też ma wady. No, przynajmniej w odniesieniu do kosmicznego poziomu, jaki prezentują wyżej wymienione aspekty, bo tak generalnie nie ma tu nic, co można by nazwać elementem słabym lub niekompetencją. W najgorszym wypadku jest po prostu bardzo dobrze. Jak na przykład w kwestii łamigłówek. Zdecydowana większość z nich opiera się na manipulowaniu różnymi przedmiotami i wchodzeniu w interakcje z otoczeniem lub drugoplanowymi postaciami. I nie można się do tego przyczepić w żaden sposób, bo wszystkie zagadki są sensowne i logiczne, choć czasem nieco pokrętne i nieoczywiste. To dobrze, a momentami nawet bardzo dobrze, gdy gra daje nam kontrolę nad kilkoma bohaterami jednocześnie i przez kilka chwil każe główkować nieco bardziej intensywnie. Ale to za mało, by przełamać, jak by nie było, dość monotonny schemat ciągle tego samego rodzaju wyzwań. I nie mówię, że tęsknię za matematycznymi zadaniami z Mysta, ale odrobina zróżnicowania by się przydała, choćby dla zmiany tempa. Gra toczy się do przodu dość jednostajnie i brakuje w niej mimo wszystko jakichś dramatycznych zmian czy zaskoczeń - a i finał nie jest taki satysfakcjonujący, jak byśmy chcieli. To ostatnie akurat to chyba jakiś ogólny problem niemieckich gier przygodowych, bowiem Deponia też na tę przypadłość cierpiała. Ale The Book of Unwritten Tales jest lepsze niż Deponia. I lepiej wygląda.
Twórcy nie poszli na łatwiznę i nie zaserwowali najlepiej pasującej do humorystycznej konwencji grafiki kreskówkowej. Tła są ręcznie rysowane, oczywiście, ale postacie poruszające po nich odmalowano w trójwymiarze, z detalami i bardzo ładnymi animacjami. Trochę szkoda tylko, że nie mogą biegać, bo często będziemy krążyć po lokacjach, próbując wpaść na rozwiązanie kolejnej łamigłówki i przydałoby się robić to nieco szybciej, ale z drugiej strony dobrze, że gdy mamy do dyspozycji trochę więcej "plansz", to mamy też możliwość przemieszczania się między nimi na skróty. Paradoksalnie, choć gra jest ładna, a miejscami bardzo ładna, to najlepsze w jej oprawie wizualnej jest to, co wiąże się z dźwiękiem. Chodzi o bogactwo szczegółów w każdej z lokacji. Zwykle jest w niej jeden lub dwa, lub więcej nawet, obiektów, z którymi powinniśmy wejść w jakieś interakcje, ale tych, z którymi możemy wejść jest trzy razy więcej. I każda z tych "niepotrzebnych" rzeczy opatrzona jest komentarzem, zawsze dwustopniowym, zwykle rozbrajającym, oczywiście doskonale zagranym i świetnie brzmiącym. Taki nadmiar szczegółów, w które można, ale nie trzeba klikać, buduje atmosferę i wzbogaca tło fabuły, a jednocześnie jest czymś w rodzaju pośredniej wskazówki, co do ważności i użyteczności różnych obiektów. Jeśli w coś można kliknąć więcej niż dwa razy, to albo jest nam to potrzebne teraz, albo trzeba zapamiętać, bo będzie potrzebne wkrótce.
O oprawie dźwiękowej poza głosami i odgłosami nie będę się rozpisywał, bo nie jest jakaś szczególnie godna zapamiętania, choć miło jest posłuchać klasycznych lub stylizowanych utworów w niektórych lokacjach, a przesympatyczne, zaskakujące muzyczne nawiązania też dokładają swoje trzy grosze do humorystycznego charakteru The Book of Unwritten Tales.
Czyli co, czyli jak? Warto, tak? Oj, tak, warto. Pamiętacie, jak Tim Shafer zaczynając na Kickstarterze kampanię na rzecz swojej przyszłej przygodówki stwierdził, że gatunek jest teraz w zasadzie martwy i nie robi się takich gier nigdzie poza Niemcami? Jasne, wygadywał bzdury, bo tak się składa, że ten rodzaj gier przeżywa teraz niesamowity rozkwit i nie ma miesiąca, by nie pojawiła się jedna lub dwie ciekawe pozycje - ale nie o to chodzi. Tim śmiał się z Niemców. A ja bym się nie zdziwił, gdyby już wkrótce Niemcy śmiali się z niego, bo nawet mistrzowi z takimi grami jak Full Throttle i Grim Fandango na koncie nie będzie łatwo zmierzyć się z The Book of Unwritten Tales.
To jedna z najlepszych przygodówek wydanych w ciągu ostatnich pięciu lat - a już z pewnością najlepsza jeśli chodzi o te z humorystycznym zacięciem. Pod żadnym pozorem nie odmawiajcie sobie tych kilkunastu godzin naszpikowanych pierwszorzędną komedią - w dzienniczku fana gier przygodowych The Book of Unwritten Tales to pozycja tak bardzo obowiązkowa, że lepiej się do jej nieznajomości nie przyznawać w dobrym towarzystwie. A jak już ją poznacie, to nie pozostanie nic innego, jak bardzo niecierpliwie poczekać na zbliżającą się premierę The Book of Unwritten Tales: The Critter Chronicles, prequela, którego głównymi bohaterami są ponownie Han Solo i Chew... ekhm, Nate i Zwierzak, oczywiście.