W Smite rozbrajają mnie animacje po meczu. Każda z postaci ma dwie rozbudowane, humorystyczne scenki na okoliczność wygranej i przegranej. Niczemu nie służą zupełnie, po prostu są, tylko po to, by się z nich pośmiać. Czciciele bóstw z politeistycznych panteonów nie przypuszczali zapewne, że w XXI wieku ich wiara będzie tematem do żartów. Na szczęście ich tu nie ma, więc niewielkie są szanse, że się pogniewają i zaskarżą twórców Smite o obrazę uczuć religijnych. A i sami bogowie, jeśli nie daj boże jacyś z tych obecnych w grze istnieją, nie powinni się zbytnio boczyć, że wykorzystuje się ich wizerunek w tak mało szacowny sposób. Wręcz przeciwnie, mogą się tylko cieszyć, że ktoś o nich jeszcze pamięta. Albo że się o nich dowiaduje w ogóle. Walory edukacyjne ma Smite niewielkie, ale i tak znaczne, jeśli porówna się tę produkcję z innymi grami, bo nawet ktoś obeznany z częścią dawnych religii może się tutaj dowiedzieć czegoś o pozostałych, mniej w naszym kręgu kulturowym popularnych. Ile znacie bóstw z mitologii chińskiej na przykład? A hinduskiej? A majańskiej? No właśnie. A grając w Smite, chcąc czy nie chcąc, poznacie ich sporo. Wiedza zbędna w zasadzie, ale ciekawa i jak to wiedza, zawsze cenna.
Bałwochwalstwo dla każdego, pogańska, niekoniecznie poważna wersja tego co znamy z DOTA 2 i League of Legends.