10 najgłośniejszych premier filmowych 2014 - cz.2

Michał Ostasz
2014/12/26 10:00

Rok 2014 stał nie tylko świetnymi grami. Przez ostatnie dwanaście miesięcy mieliśmy także okazję do obejrzenia wielu wyczekiwanych tytułów. Które z nich zawiodły? Jakie z miejsca stały się klasykami? Zapraszamy na drugą część naszego zestawienia.

10 najgłośniejszych premier filmowych 2014 - cz.2

Nie widziałeś pierwszej części naszego zestawienia? TUTAJ nadrobisz zaległości.

Niniejszą listę najgłośniejszych filmów minionego roku przygotowali dla was:

Michał Ostasz - zawsze powtarza, że dobry film to taki, w którym nie brakuje strzelanin, podróży w czasie i inwazji obcych. Nie kryje się z tym, że uwielbia hollywoodzkie blockbustery, ale potrafi docenić także rodzime i europejskie dzieła. Wciąż nie może przeboleć, że James Cameron kręci już tylko Avatary, a Spielberg prawie samo kino historyczne. Ulubiony film: Powrót do przyszłości.

Tomasz Pstrągowski - gdańską polonistykę polubił dopiero, gdy odkrył na niej specjalizacje filmoznawczą. Uważa, że nawet przy największym budżecie wypada pamiętać o dobrym scenariuszu. Dlatego męczą go ostatnio amerykańskie superprodukcje. Kocha Davida Finchera i Matthew Vaughna, rozczarował się Ridleyem Scottem, nie rozumie swojego uczucia do Larsa von Triera. Ulubione filmy: Popiół i diament, Blade Runner, Fight Club, Psy, Król Lew, Casablanka. Ulubiony serial: The Wire.

Ewolucja planety małp

Ewolucja planety małp, 10 najgłośniejszych premier filmowych 2014 - cz.2

Tomasz Pstrągowski: Nie rozumiem sukcesu tej produkcji. Ewolucja planety małp to film ociężały i prostacki, jeden z tych, które zniechęcają mnie do amerykańskiej kinematografii, każąc powtarzać nieprawdziwe banały o hamburgerowej widowni i jej niskim poziomie inteligencji.

Najbardziej drażniło mnie w produkcji Matta Reevesa (przecież to taki dobry reżyser!) powtarzane w kółko banalne przesłanie. "Są dobre małpy i złe małpy, są dobrzy ludzie i źli ludzie". Wybaczcie, ale, choć cenię sobie zniuansowane scenariusze, to ta nauka, powtarzana tutaj jak mantra, nie jest szczególnie odkrywcza. Tymczasem sprzedaje się ją widzowi z pełną powagą, jakby odkrywano przed nim wiedzę tajemną.

Ewolucja planety małp jest zresztą symptomem o wiele poważniejszej choroby. Jak trafnie wypunktował prześmiewczy serwis Onion.com, to ósmy film o planecie małp - będący drugą częścią serii prequelowej wobec remake'u z 2001 roku. Samo rozwikłanie tego zdania wymaga nie lada cierpliwości, a przecież prawdziwie udana była tylko pierwsza, kultowa Planeta małp, ta sprzed 46 lat. Pozostałe 6 filmów znajdujących się pomiędzy nią, a Ewolucją to pozbawione ambicji kino popcornowe. Raz lepsze, raz gorsze, ale w żadnym wypadku niewarte ciągnięcia przez pięć dekad.

Ocena: Kciuk w dół

Michał Ostasz: Ociężały i prostacki? Nie mogę się zgodzić z zarzutami Tomka. Dla mnie Ewolucja planety małp to nie tylko wzór tego jaki powinien być sequel, ale przede wszystkim doskonałe science fiction, które nie ucieka od rozważań o przyszłości naszej planety, ale jednocześnie nie zapomina o tym, że ma być wielkim widowiskiem. W skrócie - film Matta Reevesa to jeden z niewielu "mądrych" blockbusterów.

Kiedy w 2011 r. zdecydowano się o restarcie serii Planeta małp postawiono na śmiały pomysł, aby nie opowiadać po raz trzeci (licząc remake Tima Burtona) o tym jak zagubieni w kosmosie kosmonauci trafiają na planetę zamieszkaną przez inteligentne małpy, która w rzeczywistości okazuje się być Ziemią. Zamiast tego zaserwowano nam historię rozgrywającą się we współczesnych czasach, w której to człekokształtne grają pierwsze skrzypce i przejmują władzę na globie. Takie podejście trzeba docenić.

Ewolucja od strony scenariuszowej broni się bohaterami, z którymi łatwo się utożsamić - i to nawet wtedy, kiedy cali pokryci są futrem. W opowiedzianej przy pomocy najnowszej technologii historii nie ma dobrych i złych. Każda ze stron konflikty ma swoje racje i na dobrą sprawę trudno jest poprzeć ludzi, jak i stanąć po stronie małp. Ta niejednoznaczność dodaje widowisku kolorytu.

Napomknąłem już efektach specjalnych. Te prezentują się fenomenalnie. Ewolucję warto nadrobić chociażby dlatego, aby przekonać się o tym jak daleko zaszła branża filmowa w dziedzinie grafiki generowanej komputerowo. Małpy jeżdzące na koniach, dzierżące broń i mówiące prostymi zdaniami nie są dziełem kostiumologów, ale efektem wspólnych starań aktorów (Andy "Gollum" Serkis!) i speców od motion capture. Co najlepsze, wyglądają one jak prawdziwe - bez krzty przesady. To naprawdę trzeba zobaczyć.

Ocena: Kciuk w górę

Strażnicy Galaktyki

Strażnicy Galaktyki, 10 najgłośniejszych premier filmowych 2014 - cz.2

Michał Ostasz: Jeszcze kilka lat temu nikt nie odważyłby się zrobić filmu traktującego o trzecioligowym komiksie Marvela, który nie jest znany nawet w USA, za tak duże pieniądze. Dobrze, że czasy się zmieniły i projekt pod tytułem Strażnicy Galaktyki dostał zielone światło.

Dzieło Jamesa Gunna przypomina nam o tym, dlaczego w ogóle zaczęliśmy oglądać filmy. Przygoda, humor, bohaterowie, których nie da się nie lubić. W Strażnikach wszystkich tych elementów jest aż nadto. To "Kino Nowej Przygody" w prawie najczystszym wydaniu, jednak nawet w perypetiach Indiany Jonesa nie widzieliśmy gadającego drzewa i szopa strzelającego z karabinu maszynowego.

Marvel wyprodukował film, przy którym nie da się źle bawić. To gratka dla fanów komiksów, kina science-fiction, klimatów lat 70. i 80. i miłośników dobrych komedii, bo w dużej mierze Strażnicy należą też do tego gatunku. Produkcja ta z miejsca stała się "kultową". Całkowicie zasłużenie.

Ocena: Kciuk w górę

Tomasz Pstrągowski: Jeżeli miałbym jednym zdaniem podsumować rok 2014, to byłby to rok, w którym znudziłem się wielkimi hollywoodzkimi widowiskami. I niestety, winię za to mojego ukochanego Marvela - firmę, którą wielbiłem na długo zanim zaczęła się interesować robieniem filmów.

Zalew przeciętnych, niebezpiecznie podobnych do siebie produkcji o superbohaterach i mutantach sprawił, że niemal przestałem chodzić na nie do kina. Bo ile razy można przeżywać dokładnie te same emocje, ukryte w dokładnie takiej samej strukturze, przerywane tymi samymi dowcipami i obciążone tymi samymi błędami?

Strażników Galaktyki sobie na szczęście nie odpuściłem. I choć to produkcja, która powiela wiele grzechów innych obrazów ze stajni Marvela (zbyt dużo bohaterów, niepotrzebny nacisk na uniwersum, prostacka konstrukcja dramaturgiczna), to nie sposób odmówić jej czaru. Inaczej niż filmowcy zafascynowani mrocznymi obliczami facetów w trykotach, James Gunn postawił na dobrą zabawę. Dzięki temu, oglądając film o gadającym szopie i kosmicznym Encie nie miałem wrażenia, że ktoś próbuje sprzedać mi swoją ideologię.

Zamiast topornych metafor na temat nierówności społecznych i wojny z terrorem dostałem dokładnie to, czego się spodziewałem - dwie godziny przedniej zabawy, trafionych dowcipów i sentymentalnej ścieżki dźwiękowej.

Ocena: Kciuk w górę

Jack Strong

Jack Strong, 10 najgłośniejszych premier filmowych 2014 - cz.2

Michał Ostasz: Miniony rok obfitował w polskie superprodukcje. Miasto 44, Kamienie na szaniec, Jack Strong to tylko niektóre z przykładów. Przyjrzyjmy się bliżej ostatniej z produkcji.

Głęboka komuna, najwyższe szczeble wojskowej władzy i intryga, która może obrócić w perzynę Związek Radziecki. To w wielkim skrócie najnowszy film Władysława Pasikowskiego, który próbuje przeszczepić na polską ziemię amerykańską szkołę kręcenia biografii bohaterów narodowych. Powiedzmy sobie szczerze: Jack Strong nie jest Operacją Argo, ale cieszmy się, że próbuje nią być. Bo jak kopiować, to od najlepszych.

Działalność Ryszarda Kuklińskiego nie należała do najbardziej spektakularnych. W końcu fotografowanie wojskowych dokumentów i przekazywanie ich Zachodowi to nie to samo, co samochodowe pościgi i sypianie z pięknymi kobietami, które "wpisane" są w zawód szpiega Jej Królewskiej Mości. Niemniej Pasikowski wycisnął z faktów historycznych tyle frajdy, ile tylko zdołał pomieścić w ciekawym i trzymającym w napięciu scenariuszu.

"Amerykańskość" Jacka Stronga albo łyknie się bez popity, albo będzie się na nią psioczyć przez cały seans. Dla mnie był to trafiony zabieg i mam nadzieję, że rodzimi twórcy coraz częściej będą podpatrywać rozwiązania stosowane przez ich kolegów zza oceanu.

Ocena: Kciuk w górę

Tomasz Pstrągowski: Polskie kino ma poważny problem z opowiadaniem o historii najnowszej. Dominują dwie szkoły. Jest albo nudno i smutno (Obława, Róża, Katyń), albo wulgarnie i prostacko (1920 Bitwa warszawska, Pokłosie, Tajemnica Westerplatte). A ciekawych filmów rozrywkowych, które nie raziłyby intelektualnymi skrótami i jednocześnie nie usypiały widzów w zasadzie brakuje (jedyne, które przychodzą mi do głowy na szybko to Popiół i diament i Psy).

Miałem nadzieję, że Jack Strong będzie takim filmem. Bo miał ku temu wszelkie predyspozycje. Za kamerą stał Pasikowski - który być może poniósł porażkę kręcąc Pokłosie, ale któremu wciąż pamiętam świetne Psy - a scenariusz traktował o jednym z najbardziej fascynujących Polaków ostatnich dekad. Postaci dwuznacznej i skomplikowanej, człowieku, którego jedni postrzegają jako zdrajcę, a inni jako bohatera. I obie strony mają rację.

Pasikowski odrzucił jednak wszelkie wątpliwości. Nakręcił film o rycerzu na białym koniu, który sam jeden obalił w Polsce komunizm. Nie ma tu miejsca na jakiekolwiek wątpliwości - Ryszard Kukliński w wydaniu Marcina Dorocińskiego to wspaniały patriota, heros bez żadnej rysy. Rozumiem zamysł. Reżyserowi bardziej niż na obrazowaniu skomplikowanych polskich życiorysów zależało na patriotycznym kinie akcji w amerykańskim stylu. Widać to zwłaszcza w punkcie kulminacyjnym - profesjonalnie nakręconym pościgu ulicami Warszawy.

Być może to słuszny kierunek, być może nasza kinematografia potrzebuje takich filmów na eksport przybliżających widzom zza granicy polskich bohaterów. Od twórcy Psów, najlepszego polskiego filmu o upadku komunizmu, spodziewałem się jednak więcej.

Ocena: Kciuk w dół

Zaginiona dziewczyna

Zaginiona dziewczyna, 10 najgłośniejszych premier filmowych 2014 - cz.2

Michał Ostasz: Gdyby Alfred Hitchcock wciąż żył, to właśnie on byłby reżyserem Zaginionej dziewczyny. Pełna suspensu opowieść o mężczyźnie poszukującym swojej żony, który nagle staje się głównym podejrzanym to wręcz wymarzony materiał do pracy dla autora Okna na podwórze, Liny i M jak morderstwo. Rzeczona powieść - oraz scenariusz filmowy na jej podstawie - powstały jednak o wiele później i wpadły w ręce Davida Finchera.

Czy to źle? W żadnym wypadku! Autor Siedem dostarczył kolejny obraz, który przeżywa się jeszcze długo po wyjściu z kina. Powiedzmy sobie wprost - seans nie należy do najprzyjemniejszych. Od ekranu nie sposób oderwać wzroku, a budowane przez reżysera napięcie przenosi się na wszystkie mięśnie oglądającego. W efekcie z nerwów wbijamy paznokcie w oparcia fotela, na którym siedzimy i czujemy jak serce wali nam w piersiach. Tak jest prawie przez cały czas trwania tego długiego (blisko trzy godziny!) dzieła.

GramTV przedstawia:

O Zaginionej dziewczynie nie sposób mówić wyłącznie w samych superlatywach. Aktorzy dali z siebie wszystko, powolne ujęcia są piękne i jednocześnie przejmujące, muzyka wciąga widza w świat filmu i nie pozwala odpocząć zszarganym nerwom. Słowem: cudo. Niemniej, nie chcę wracać do tego filmu jeszcze przez kilka najbliższych miesięcy...

Ocena: Kciuk w górę

Tomasz Pstrągowski: Zaginiona dziewczyna Davida Finchera ma wielu przeciwników zarzucających jej, nie bez racji, psychologiczne uproszczenia i scenariuszowe głupotki. Wydaje mi się jednak, że taka ocena jest niesprawiedliwa i nieuzasadniona. Ignoruje bowiem zamysł reżysera, któremu mniej zależało na realistycznej opowieści o zbrodni i śledztwie, a bardziej na zabawie z widzem. I to udało mu się rewelacyjnie.

Odczytywana w ten sposób Zaginiona dziewczyna nie jest ideologicznym spadkobiercą Podziemnego kręgu i jego krytyki współczesności, ale Gry -­ szalonej przejażdżki na kolejce górskiej, zakończonej efektownym zwrotem akcji. Owszem, w adaptacji powieści Gillian Flynn, można się doszukiwać satyry na media i małą stabilizację amerykańskiej klasy średniej, ale jest to właśnie satyra. Jawna i wulgarna, gardząca jakimikolwiek niuansami.

Dlatego nowy film twórcy Social Network najlepiej odczytywać jako śmieszno-­straszną grę z odbiorcą. To temu służą ciągłe zwroty akcji ­ nawet, jeżeli stoją na bakier z logiką, to dostarczają mnóstwo dobrej zabawy.

Ocena: Kciuk w górę

Furia

Furia, 10 najgłośniejszych premier filmowych 2014 - cz.2

Tomasz Pstrągowski: Gdyby nie trzeci akt, to Furia byłaby murowanym kandydatem do tytułu najlepszego filmu 2014 roku. Bardzo długo nowy film Davida Ayera ogląda się z rosnącym zachwytem. To bezwzględne, brutalne, piekielnie inteligentne kino wojenne. Stawiające na bohaterów, a nie sceny akcji. Uwodzące doskonale rozpisanymi scenami i świetnym aktorstwem. Wrzucające widza w sam środek wojennego chaosu i przypominające, jak naprawdę wyglądały starcia, które popkultura zwykła przedstawiać jako beztroską, chłopięcą przygodę.

Niestety, trzeci akt nadchodzi i nie da się go uniknąć. A w nim Ayer zmienia nagle ton i w miejsce bezwzględnego, antyheroicznego kina wojennego, zaczyna kręcić sztampową, propagandową papkę. Skomplikowane, zniuansowane postacie zmieniają się w papierowych harcerzyków. A brutalne prawdy o konflikcie zbrojnym zostają wyparte przez tanią bohaterszczyznę i dzielnych amerykańskich chłopców powalających jedna serią dwa hektary SS­manów.

To pękniecie mnie uwiera, sprawia, że trudno mi o Furii pisać tak pozytywnie, jak bym chciał. Ale jednocześnie nie jest na tyle bolesne, bym obraz Ayera przekreślał. Raczej wrzucam go do kategorii niedoszłych arcydzieł. Filmów, które warto cenić za ambicję, ale i analizować przyczyny ich klęski.

Ocena: Kciuk w górę

Michał Ostasz: Trzeci akt Furii nie zabolał mnie aż tak jak Tomka, ale nie mogę nie przyznać mu racji, że reżyser - zupełnie jak na komendę - nagle zmienia kierunek, w którym prowadzi starannie budowaną narrację. Przyczyn tego stanu rzeczy dopatruję się w decyzjach producentów, którzy mogli naciskać autora na to, aby film skończył się bardziej hollywoodzko, bo to po prostu lepiej się sprzeda.

Film mimo to po prostu trzeba obejrzeć. Wbrew obiegowej opinii nie jest to amerykańska wersja Czterech pancernych, chociaż oglądając w akcji załogę prowadzoną przez Brada Pitta trudno nie poczuć przyjemnego deja vu.

Cieszy przede wszystkim to, że mimo swoich słabości całość przypomina bardziej Szeregowca Ryana niż rodzime Miasto 44. To duży plus.

Ocena: Kciuk w górę

Perełki

Perełki, 10 najgłośniejszych premier filmowych 2014 - cz.2

Dziesięć filmów to zdecydowanie za mało. Wszak w 2014 roku w kinach pojawiło się o wiele więcej ciekawych produkcji. O niektórych nie było jednak tak głośno, stąd nasza bonusowa lista tegorocznych perełek, które także warte są waszego czasu i pieniędzy.

Tylko kochankowie przeżyją

Tylko kochankowie przeżyją, 10 najgłośniejszych premier filmowych 2014 - cz.2

Tomasz Pstrągowski: Trzeba się cieszyć, że najnowszy obraz Jima Jarmuscha dotarł do naszego kraju, bo udowadnia, że twórca Ghost Dog jest w świetnej formie.

Tylko kochankowie przeżyją to kameralna opowieść o dwójce wampirów. Nie są to może monstra znane z Draculi, ale daleko im też do płaczliwych dzieciaków ze Zmierzchu. Jeżeli musiałbym wskazać ich pobratymców, szukałbym raczej w Wampirze: Maskaradzie, kultowej grze fabularnej wydawnictwa White Wolf.

Jarmush nie skupia się jednak na picu krwi i korzystaniu z nadprzyrodzonych mocy. Wampiry są mu potrzebne by kontemplować nad przemijającym czasem. Akcję osadza w rozsypującym się Detroit ­ mieście przypominającym, że nic nie jest wieczne i żadne pieniądze świata nie gwarantują nieśmiertelności. A swoim bohaterom każe po prostu trwać ­ dyskutując o sztuce, tworząc muzykę, narzekając na ludzką głupotę.

Jeszcze jedno - nie byłoby tego filmu, i jego niesamowitego, hipnotycznego rytmu, gdyby nie doskonała ścieżka dźwiękowa współtworzonej przez Jarmusha kapeli SQÜRL.

Jak ojciec i syn

Jak ojciec i syn, 10 najgłośniejszych premier filmowych 2014 - cz.2

Michał Ostasz: Nie spodziewałem się, że do jakiegokolwiek polskiego kina, nawet studyjnego, trafi ta japońska produkcja. Nic nie słyszeliście o Jak ojciec i syn? Nic dziwnego. Film ten przeszedł u nas bez echa, choć zasłużył na o wiele lepsze traktowanie.

Zastanawialiście się kiedyś jakbyście zareagowali na wieść, że wychowywane przez was dziecko nie jest w rzeczywistości "wasze", ponieważ zostało podmienione w szpitalu? Czy potrafilibyście je kochać wciąż tak samo mocno? A może... próbowalibyście odnaleźć biologicznego potomka i wcielić go do swojej rodziny? O takich dylematach opowiada film Hirokazu Koreedy. I robi to w sposób chwytający za serce.

Dla mnie, maniaka klimatów science-fiction i filmów, gdzie częściej pociąga się za spust niż otwiera usta by rozpocząć dialog, produkcja ta była największym zaskoczeniem kinowym minionego roku.

Jak ojciec i syn warto zobaczyć nie tylko ze względu na interesującą problematykę, ale także próbę przybliżenia nam kultury japońskiej, jakże odmiennej od naszej. Gdyby akcja filmu toczyła się w jakimkolwiek innym miejscu świata, to nie byłby on tak przejmujący. Najlepiej będzie, kiedy przekonacie się o tym sami.

Boyhood

Boyhood, 10 najgłośniejszych premier filmowych 2014 - cz.2

Tomasz Pstrągowski: Richard Linklater kręcił ten film przez 11 lat. Zaczął w maju 2002 roku, gdy główny aktor, rewelacyjny Ellae Coltrane, był ledwie ośmiolatkiem. Skończył w październiku 2013 roku, akurat na czas, by zawojować festiwal w Sundance.

Rozciągnięte na niemal trzy godziny Boyhood to niezwykle autentyczna opowieść o dorastaniu. Mason, główny bohater, nie jest typowym hollywoodzkim protagonistą. Nie wyróżnia go nic wyjątkowego. Nie jest specjalnie uzdolniony, ani wrażliwy. Nie przeżywa przygód, nie gnębią go rówieśnicy. Nie dorasta do czynienia wielkich rzeczy.

Jedyne, co można o nim napisać, to że dorasta. Po prostu. Kunszt Linklatera polega na tym, że o zwykłym życiu opowiada z empatią, przykładając wagę do szczegółów. Pozwala widzowi poznać swoich bohaterów, pokazuje ich w najmniej korzystnych momentach. Oglądając Boyhood można odnieść wrażenie, że reżyserowi zależy, byśmy przypomnieli sobie, że "zwyczajność" też ma swoją wartość.

Boyhood cenię też za sposób w jaki przedstawia nastoletnie lata Masona. Linklater nie wycina pretensjonalnych wynurzeń swojego bohatera. Nie upiększa. Serwowane tu grafomańskie, nastoletnie wyznania ("Zawsze jest teraz") wciąż brzmią śmiesznie, ale przy tym cholernie prawdziwie.

Na skraju jutra

Na skraju jutra, 10 najgłośniejszych premier filmowych 2014 - cz.2

Michał Ostasz: Na skraju jutra Douga Limana to blockbuster, który niestety nie zarobił kroci. Jest to powód do wstydu dla... kinomanów na całym świecie, gdyż ci nie dali szansy tej świeżej i zaskakującej produkcji od autora Tożsamości Bourne'a.

Dzień świstaka w przyszłości, na polu walki i z kosmitami - to chyba najtrafniejszy opis produkcji z Tomem Cruisem i Emily Blunt. Co najlepsze, całość bardzo przypomina... gry wideo. Bez wskazywania na konkretny tytuł, za to z motywami, które przerabialiśmy siedząc przed konsolą więcej niż jeden raz. Futurystyczne bronie? Są. Pancerze bojowe? Także. "Podkładanie się" na pewną śmierć przeciwnikom, bo źle zaczęliśmy poziom? Jest i to!

Transformers: Wiek zagłady zarobił weeekend otwarcia więcej niż Na skraju jutra przez cały swój pobyt na ekranach kin na całym świecie. Nie trzeba nikomu tłumaczyć, że Michael Bay nie popisał się, a w jego filmie nie było fabuły. Z Na skraju jutra jest odwrotnie - film słabo się sprzedał, za to jest to podręcznikowy przykład tego jak robić dobre SF.

Wolny strzelec

Wolny strzelec, 10 najgłośniejszych premier filmowych 2014 - cz.2

Tomasz Pstrągowski: Reżyserski debiut Dana Gilroya to największe zaskoczenie tego roku. Porażający i przerażający obraz współczesnych mediów i rynku pracy. Nie jest to jednak film dla widzów, lubiących przeżywać filmy i angażować się emocjonalnie.

Wolny strzelec jest zimny i beznamiętny. To film, o którym (i podczas którego) się myśli. Głównym bohaterem jest tu gotowy na wszystko karierowicz, w którego wcielił się doskonały Jake Gyllenhaal. Jego Lou Bloom to człowiek pozbawiony jakichkolwiek skrupułów, marzący tylko o sukcesie. Łatwo by było zakwalifikować go jako zwykłego psychopatę, jednak to spłycałoby wymowę Wolnego strzelca. Bo Bloom jest kimś więcej ­ to uosobienie marzeń wolnego rynku. Samodoskonalący się korporacyjny automat, przemawiający formułkami z podręczników zarządzania zasobami ludzkimi (nie ludźmi!).

Gilroy kręci swój film oszczędnie. Nie narzuca się z oceną, nie potępia. Podsuwa nam bohatera i pokazuje jego czyny. Potrafi rozbawić widownie nawet w najbardziej przerażającym momencie (np. podczas rozmowy o gwałcie), by chwilę później przypomnieć jej, że śmieje się z tragedii.

Komentarze
38
Usunięty
Usunięty
28/12/2014 19:58
Dnia 28.12.2014 o 19:20, Vojtas napisał:

Może zabrzmię jak stary pierdziel, ale za MOICH CZASÓW :D kino akcji wiązało się z czymś więcej niż tylko licencja filmowa. Było chyba więcej zapadających w pamięć oryginalnych produkcji, czegoś co można określić mianem fascynującej przygody i/lub doskonale zrealizowanej wizji - może i miejscami naciąganej, ale niesłychanie wciągającej, atrakcyjnej, prześmiewczej. Wałkowanie kolejnych licencji komiksowych przypomina mi robienie corocznych odsłon Fify. No, może trochę przegiąłem z tym porównaniem (:D !), ale wiadomo o co chodzi. Z superbohaterów lubię tylko Batmana - z filmów najbardziej te Burtona.

Co do filmów Marvela to jest to coś więcej. Filmy które wydają tworzą pewną fabularną całość, są między nimi nawiązania i budują bardziej rozwinięte universum. To praktycznie świat komiksów w wersji filmowej. Chociażby tacy Strażnicy Galaktyki mieli kilka niezwykle istotnych motywów które są kluczowe dla reszty filmów Marvela.DC z kolei ogólnie sobie z nie radzi, parę filmów o Batmanie, jeden o Supermanie i gdzieś tam w przyszłości film o Lidze Sprawiedliwych. Wonder Woman nawet własnego filmu jeszcze nie dostała :-/

Usunięty
Usunięty
28/12/2014 19:57

Dnia 28.12.2014 o 19:20, Vojtas napisał:

Wałkowanie kolejnych licencji komiksowych przypomina mi robienie corocznych odsłon Fify. No, może trochę przegiąłem z tym porównaniem (:D !), ale wiadomo o co chodzi. Z superbohaterów lubię tylko Batmana - z filmów najbardziej te Burtona.

Ale komiksy, szczególnie te amerykańskie o superbohaterach, to taka papierowa wersja telenoweli ;)to wychodzi u nich co tydzień, bodajże i żeby się połapać w fabule, trzeba to na prawdę długo czytać.Dla mnie, komiksy " superbohaterskie " dają ogromne i właściwie niewyczerpalne pole do popisu dla filmowców, a ci, którzy za takim kinem nie przepadają, nie muszą tych filmów oglądać.

Vojtas
Gramowicz
28/12/2014 19:20
Dnia 26.12.2014 o 17:19, lis_23 napisał:

Ale Wiesz, że to jest kino dla: [...]

Może zabrzmię jak stary pierdziel, ale za MOICH CZASÓW :D kino akcji wiązało się z czymś więcej niż tylko licencja filmowa. Było chyba więcej zapadających w pamięć oryginalnych produkcji, czegoś co można określić mianem fascynującej przygody i/lub doskonale zrealizowanej wizji - może i miejscami naciąganej, ale niesłychanie wciągającej, atrakcyjnej, prześmiewczej. Wałkowanie kolejnych licencji komiksowych przypomina mi robienie corocznych odsłon Fify. No, może trochę przegiąłem z tym porównaniem (:D !), ale wiadomo o co chodzi. Z superbohaterów lubię tylko Batmana - z filmów najbardziej te Burtona.




Trwa Wczytywanie