Zwykle na końcu recenzji, w podsumowaniu, umieszczam opinię odnośnie tego, czy warto grę kupić czy też nie. Ale nie w tym wypadku. Tu od razu powiem, że w Sunrider: Mask of Arcadius trzeba zagrać. Zagrać, nie kupić, bo tej gry się nie kupuje. Jest darmowa. Taka prawdziwie darmowa, bez mikrotransakcji, bez żadnych haczyków. Sunrider powstał dzięki kampanii na Kickstarterze. Twórcy chcieli 3 tysiące dolarów, zebrali ponad 44. I stwierdzili, że skoro dostali już pieniądze na zrobienie gry i zarobili więcej niż chcieli, to jej samej nie będą sprzedawać. Rozdadzą ją za darmo. I to nie tylko to jest w niej wyjątkowe, choć już ten jeden powód jest wystarczający, by wejść na Steama i zainstalować Sunridera. A potem świetnie się bawić.
Sunrider: Mask of Arcadius to klasyczna space opera, potraktowana za pomocą japońskiego wynalazku, czyli mangowej visual novel. Też klasycznej, co widać po nazwie studia odpowiedzialnego za Sunrider - Love in Space. Miłość w kosmosie. Nic dobrego nie może z czegoś takiego wyniknąć, prawda? W najlepszym wypadku dostaniemy infantylną miękką erotykę plus jakieś tam elementy growe, żeby było co klikać pomiędzy scenkami z dziewczynkami w krótkich spódniczkach. Tak się może wydawać na pierwszy rzut oka. Szybko jednak okazuje się, że mamy tu do czynienia z pełnoprawną, bardzo solidną grą z zaskakująco dobrą fabułą i wysokim poziomem trudności starć taktycznych podbudowanych przemyślanym, erpegowym systemem rozwoju. I dziewczynkami też. Całym okrętem dziewczynek.
W Sunrider: Mask of Arcadius wcielamy się w kapitana Shieldsa, dowódcę tytułowego Sunridera, ostatniego okrętu z floty Cery ocalałego z pogromu zgotowanego jej przez przeważające siły PAKTU. Jesteśmy uciekinierami, najemnikami, wolnymi strzelcami, próbującymi przeżyć i wywrzeć zemstę na totalitarnym reżymie, który w coraz większym tempie połyka kolejne neutralne światy w naszym sektorze galaktyki. Prywatna wojna z PAKTEM szybko nabiera rozmachu, nasza załoga rośnie i Sunrider staje się solą w oku Arcadiusa, zamaskowanego przywódcy sił PAKTU, zwłaszcza po tym, gdy ratujemy sprzed oltarza księżniczkę... Oczywiście, nie będę wyjawiał tutaj szczegółów fabuły. Głównie dlatego, że jest naprawdę zaskakująco dobra. Jest w niej miejsce dla bohaterskich czynów, zaskakujących zwrotów akcji, tajemnic, miłości, polityki, moralnych dylematów i sporej ilości lekkiego, rozbrajającego humoru. To wszystko właśnie dzięki dziewczynom, które są naszą załogą, naszymi oficerami i pilotami. I przyjaciółkami. A jeśli kilka z nich jest zupełnie przypadkiem szaleńczo w naszym kapitanie zakochanych, to cóż na to poradzić, prawda? Sunrider: Mask of Arcadius należy zresztą zdecydowanie pochwalić za to, jak prowadzi te wątki romantyczne. Lekko, zabawnie, wiarygodnie. I niewinnie. I tak słodko, że nie sposób się nie uśmiechać. I nie wzruszyć choć trochę. I nie zdziwić, że to całe myzianie, choć stanowi ważny element fabuły, wcale nie jest w niej najważniejsze. I że cała jej reszta jest wyjątkowo solidnie napisana. Wielu autorów scenariuszy do gier mogłoby się od twórców Sunrider: Mask of Arcadius uczyć tego, jak powinno się prowadzić narrację. Jak podkręcać tempo, jak zagęszczać emocje w kulminacyjnych momentach i jak je potem rozładowywać, przestawiając opowieść na nieco inny tor, tak by nie zmęczyć odbiorcy, by utrzymać jego zainteresowanie, by nie serwować mu cały czas tego samego i tak samo. Opowieść w Sunrider ma świetną dynamikę i jest po prostu interesująca. Tak, urocza i słodziakowa też, ale miejscami uderza w naprawdę poważne tony i nie stroni od dojrzałej tematyki, zapewniając różnorodność i nie pozwalając się nudzić. A do tego mamy jeszcze bitwy!
W Sunrider: Mask of Arcadius jest całe mnóstwo wgapiania się w plansze z mangami i czytania dialogów oraz opisów. Czasem nawet będziemy mogli w tych dialogach wziąć czynny udział, a może nawet podjąć jakąś trudną decyzję, opowiedzieć się po jednej ze stron w bardzo nieoczywistych konfliktach nie dobra ze złem, ale raczej serca z rozumem. Ale to nie wszystko co gra ma do zaoferowania.
Nasz Sunrider to potężnie uzbrojony okręt, który jest jednocześnie czymś na kształt lotniskowca. Zamiast myśliwców i bombowców w jego hangarze stacjonują... wielkie kosmiczne roboty! Jakże by inaczej. W końcu to manga, nie? Mamy zatem cały zestaw ryderów, bo tak się tutaj te machiny nazywają, oczywiście pilotowanych przez nasze dziewczyny. Zarówno Sunridera, jak i poszczególne rydery, możemy sobie pomiędzy bitwami ulepszać na wiele różnych sposobów. I ten element RPG-owego rozwoju jest chyba najsłabszym punktem gry. To znaczy, nie zrozumcie mnie źle, jest to wszystko całkiem znośnie pomyślane, poprawnie wykonane i w zasadzie w każdej innej grze można by realizację tej jej części zaliczyć po stronie zalet. Ale nie w tej. A to dlatego, że cała jej reszta trzyma tak wyśrubowany, tak wysoki poziom, że coś "zaledwie" poprawnego wydaje się być względnie o wiele słabsze od reszty. W Sunrider: Mask of Arcadius rozwijamy wszystko bazując na dość suchych statystykach. Nie są to jakieś abstrakty, tylko konkrety - siła pancerza, obrażenia zadawane przez konkretną broń, odporność rakiet na przechwycenie i cała masa innych, ważnych współczynników. I decydowanie co, kiedy i jak rozwinąć jest bardzo ważne dla naszych ewentualnych sukcesów w kolejnych starciach. Ale po kilku godzinach zaczyna nam to powszednieć, zmieniać się w rutynę, w mało ekscytującą matematykę zwycięstwa. Mogło być lepiej.
Mogli autorzy wprowadzić jakiś bardziej zajmujący system, choćby opierający się na wynajdowaniu nowego sprzętu, instalowaniu zdobycznych ulepszeń i generalnie starych, dobrych zasadach erpegowego lootu. Chciwość dałaby dodatkową ostrogę do polowania na wrogów wszelakich w nadziei na zdobycie jakiejś strasznie fajowej technologii. Niestety, zamiast tego mamy relatywnie zwykłe i mało podniecające wydawanie pieniędzy na liniowe zwiększanie współczynników, takich lub innych. W innej grze, powtarzam, działałoby to wszystko znakomicie. Ale w Sunriderze odstaje od reszty.
W tym także od bitew, które są znakomite. I trudne. Nawet na przeciętnym poziomie bywają wyzwaniem. A przynajmniej dla mnie były, niektóre z nich. Przyznam się, lekko zawstydzony, że momentami musiałem zmniejszać poziom trudności, bo mimo kolejnych podejść nie mogłem ugryźć danego starcia. Zaskakujące, prawda? Niby taka lekka gierka o miłości w kosmosie, z mangowymi dziewczynkami i tak dalej, ale gdy już zacznie się rzeźbienie, to nie ma przebacz.
Bitwy rozgrywane są w turach, na otwartych mapach podzielonych na heksy, jakże by inaczej. W większości wypadków po naszej stronie znajduje się tylko Sunrider i nasze rydery, ale bywają też starcia, w których pojawiają się jakieś okręty sojusznicze lub neutralne. Ale to raczej wyjątki od reguły. Reguły, która, co ciekawe, mówi, że bitwy nie powinny być takie same. Walczymy więc z różnymi wrogami i na różne sposoby. Czasem trzeba zniszczyć wszystkich przeciwników, tak po prostu, ale bywa też, że musimy się przez nich przebić i uciec, albo załatwić konkretne cele, albo wymanewrować pojawiające się na flankach posiłki, albo też coś lub kogoś chronić i eskortować. I to nie wszystko, co w kwestii różnorodności starć ma Sunrider do powiedzenia.
Sunrider: Mask of Arcadius cechuje się zaskakującą taktyczną głębią. Nasz okręt oraz rydery są wyposażone w kilka systemów uzbrojenia, skutecznych w takich lub innych okolicznościach i przeciw różnym wrogom. Już samo żonglowanie laserami, rakietami i działami kinetycznymi jest sporym wyzwaniem. A do tego mamy jeszcze całą masę zależności pomiędzy możliwościami naszych jednostek. Sam Sunrider jest ciężką platformą bojową, mało wymyślną, ale stanowiącą rdzeń naszej floty. Rydery zaś... to już zupełnie inna bajka. Każdy jest inny. Mamy rydera uniwersalnego, mamy takiego, który wspiera i naprawia i mamy też takiego, który psuje szyki wrogom za pomocą dziwnych urządzeń. Mamy rydera-ninję, który sieka wrogów wielgachną kataną, mamy rydera pancernego i oczywiście rydera-snajpera też, bo co to za taktyczne starcia bez strzelca wyborowego, nie? Każda z naszych jednostek jest inna i ma inne możliwości oraz zdolności. I przez to mamy w Sunriderze do czynienia z całym mnóstwem opcji, synergii i taktyk. Jasne, po jakimś czasie wypracowujemy sobie jakieś schematy, ale gra bardzo się stara, by cały czas czymś nas zaskakiwać i nie pozwolić popaść w nużącą rutynę. Nawet po kilkunastu godzinach kosmicznego wojowania będziemy wyczekiwać następnego starcia z podekscytowaniem, zastanawiając się, w co też przyjdzie nam wdepnąć tym razem. To jest dobre. Tak zwyczajnie bardzo dobre.
Sunrider: Mask of Arcadius to gra, krótko mówiąc, znakomita. Świetnie zaprojektowane taktyczne bitwy obudowuje jeszcze lepiej zrealizowaną fabułą i wciąga bez reszty na długie, długie godziny. I choć nie wygląda jakoś porażająco, bo to w sumie jednak tylko dwa wymiary i manga (oraz masa fantastycznych eksplozji!), to dla odmiany brzmi doskonale, zwłaszcza od strony muzycznej, świetnie budującej klimat przeróżnych scen. Nie może się nie podobać. I nie może nie zauroczyć. A wspomniałem już, że jest całkowicie za darmo? No właśnie. Nie jestem w stanie wyobrazić sobie jednego argumentu za tym, by nie zagrać w Sunrider: Mask of Arcadius. No, chyba, że ktoś naprawdę bardzo, ale to bardzo nie lubi mangi. A nawet w tym przypadku zachęcam do spróbowania tego dania, bo choć pachnie japońszczyzną, to w smaku jest całkiem uniwersalne i światowe. I pyszne też. Bardzo pyszne. I, cholera jasna, bezpłatne! Więc proszę brać i nie marudzić. I potem pięknie podziękować, bo Sunriderowi, a właściwie jego autorom z Love in Space, należą się podziękowania, jak mało komu.
Japońska visual novel po angielsku. W kosmosie. Z epickimi bitwami i elementami RPG. I z całą baterią słodkich dziewcząt. I z wielkimi robotami!