Gry to za mało.
Gry to za mało.
Nie mam pojęcia, dlaczego ten film powstał. A dokładniej rzecz ujmując, jaki cel przyświecał twórcom komedii o walce z kosmitami wyciągniętymi z klasycznych gier arcade. Piksele Chrisa Columbusa (reżyseria) nie są ani dobrą komedią, ani przemyślanym hołdem złożonym grom pokroju Pac-Man, Galaga czy Centipede.
Piksele rozpoczynają się od sentymentalnej podróży do kolorowych lat 80., kiedy amerykańskie dzieciaki z kieszeniami pełnymi ćwierćdolarówek gromadziły się w salonach gier. Sam Brenner (Adam Sandler) i Cooper (Kevin James) to stali bywalcy lokalnego przybytku elektronicznej rozpusty. Bardzo szybko okazuje się, że Sam jako jeden z nielicznych dostrzega w grach zastosowane schematy, co pozwala mu bić kolejne rekordy. Chłopiec za namową przyjaciela bierze wkrótce udział w mistrzostwach, w których zawodnicy mierzą się z takimi dyscyplinami jak Donkey Kong, Pac-Man czy Galaga. Sam idzie jak burza, jednak na jego drodze staje pewny siebie mistrz - Eddie Plant (Peter Dinklage).
Trzy dekady później Sam jest rozwodnikiem, zarabiającym na życie montażem urządzeń elektronicznych. Nadal przyjaźni się z Cooperem, obecnie urzędującym prezydentem Stanów Zjednoczonych, ale już dawno porzucił granie. Współczesne produkcje nie pociągają go ze względu na brak schematów i wszechobecne ułatwienia. Wszystko wskazuje na to, że gry arcade przestały być ważnym elementem jego życia. Do czasu, gdy Ziemię atakują obcy, przypominający swoim zachowaniem i wyglądem przeciwników z Galagi.
Brenner i spółka wkrótce odkrywają, że ten atak jest następstwem wspomnianych mistrzostw rozegranych trzydzieści lat wcześniej. Zawody były bowiem nagrywane, a zapis wideo, jako jeden z przykładów dziedzictwa kulturowego, wpakowano do rakiety i wysłano w kosmos. A nuż jakieś obce istoty odbiorą tę paczkę i zapoznają się z ziemską kulturą. Nagranie faktycznie trafiło w ręce kosmitów, którzy obejrzeli ziemskie mistrzostwa i... odczytali to jako wyzwanie rzucone przez mieszkańców Błękitnej Planety. Kosmitom nie pozostało nic innego, jak przybrać formy znane z klasycznych gier wideo i przypuścić atak na niczego nie spodziewających się Ziemian.
Jeżeli jeszcze się nie zorientowaliście, to scenariusz Pikseli jest wyjątkowo groteskowy, a co gorsza - szyty grubymi nićmi. Naciągany i niekonsekwentny. Wydaje się, że autorzy mieli pomysł na komedię z wykorzystaniem motywów z gier wideo, ale nie do końca wiedzieli, jak je wpleść w taką czy inną historię. W przypadku filmów bazujących na grach czy odwołujących się do tej formy rozrywki, już nie raz przekonywano mnie, że nie ma rzeczy niemożliwych. Że da się nakręcić film o Tetrisie i o grze w statki. Mało tego, na półce z filmami mam rodzimą produkcję, bazującą na motywach Battle City, czyli "czołgów" z Pegasusa. Tymczasem wysokobudżetowe Piksele jawią się jako ładna dla oka i przyjemna dla ucha, ale bardzo miałka i nieprzemyślana rozrywka. Z historią, która najzwyczajniej w świecie nie trzyma się kupy.
Gwiazdorska obsada wcale nie pomaga Pikselom wznieść się na wyższy poziom. I nawet nie chodzi o nijaki występ Adama Sandlera, którego 20 lat temu uwielbiałem (przegrywanego VHS-a z Farciarzem Gilmorem i Billym Madisonem odtwarzałem dziesiątki razy). Sandler ma swoje dobre momenty, czego nie mogę powiedzieć o roli Petera Dinklage'a, czyli serialowego Tyriona z Gry o tron. Ze smutkiem przyznaję, że Dinklage wypadł najgorzej z całej obsady Pikseli (nie licząc młodocianych aktorów z początku filmu, którzy muszą się jeszcze wiele nauczyć). Jego postać, maniera i wypowiadane one-linery to koszmar. Zupełnie się tego nie spodziewałem po aktorze, który już nieraz udowodnił, jakim warsztatem dysponuje.
Kontrastem dla sztuczności Dinklage'a i braku wyrazistości Sandlera jest aktorstwo Josha Gada. Szurniętego fana teorii spiskowych, który swoimi wejściami autentyczni bawi. I chociaż tak jak reszta obsady Pikseli, tak i on ma słabsze momenty i przewidywalne zagrania, jednak to właśnie Gad w roli Ludowa sprawił mi najwięcej radości. Z kolei Michelle Monaghan (wybranka serca Brannera) stara się wytworzyć chemię między jej bohaterką a Brannerem, co momentami wychodzi całkiem przyzwoicie. Ale nie dostrzegłem w niej nic, dzięki czemu zapamiętałbym tę postać na dłużej.
W Pikselach zobaczymy również gościnne występy Sereny Williams czy Toru Iwataniego, twórcy Pac-Mana, którzy dobrze prezentują się na zwiastunach, ale we właściwym filmie stanowią część średnio udanych gagów. I to jest główny zarzut, jaki kieruję pod adresem obrazu Chrisa Columbusa. Jego film jest zbiorem fajnych, często naprawdę zabawnych motywów (żeby tylko wspomnieć o klockach z Tetrisa niszczących budynki), które nie stanowią spójnej całości. Tragiczne one-linery przeplatają się tutaj z trafnymi dowcipami i aluzjami do minionej epoki. A samo wykorzystanie licencji klasycznych gier pozostawia wiele do życzenia.
W kinie usiadłem obok ojca dobijającego do "czterdziestki" i jego, na oko, 12-letniego syna. Tatuś żywo reagował na pojawiające się automaty z Defenderem czy Galagą, które pamięta z dzieciństwa. Tłumaczył synkowi, że "to jest logo Atari" i wspominał, że kiedyś faktycznie chodziło się do salonów gier. Czy dzięki tym wspomnieniom i nostalgii bawił się na filmie lepiej ode mnie? Trudno powiedzieć. Ja odebrałem Piksele jako bardzo słabą komedię dla graczy. Nie widzę tutaj hołdu złożonego klasycznym grom, wciągającej historii i aktorstwa na poziomie. Dostrzegam za to lokowanie produktów Sony, drętwe dialogi i maksymalnie kilkanaście dobrych dowcipów, które mnie autentycznie rozbawiły. Nie napiszę, że liczyłem na więcej, bo idąc do kina faktycznie nie nastawiałem się na produkcję wysokich lotów. Co nie zmienia faktu, że film z taką obsadą i z takim zapleczem licencyjnym powinien wzbudzać o wiele lepsze reakcje w przedstawicielu grupy docelowej, który nie patrzy na Pac-Mana czy Donkey Konga jak na nieznane zjawisko.