Jeszcze na długo przed premierą reboot Pogromców Duchów został zalany falą krytyki. Decyzja o tym, żeby Pogromcy stali się Pogromczyniami to w oczach fanów oryginału kolejny atak radykalnego feminizmu. W ekspresowym tempie zwiastun tego filmu stał się najczęściej minusowym trailerem w serwisie Youtube, a sądząc po komentarzach ten film to feministyczna hybryda Stalina i Godzilli, której jedynym celem jest destrukcja uwielbianego przez wszystkich oryginału w imię walki z patriarchatem.
Sam również miałem obawy co do tego filmu. Przede wszystkim, wskrzeszanie kultowych produkcji z lat osiemdziesiątych praktycznie nigdy nie kończy się dobrze, czego dowodem jest nowy RoboCop i Pamięć Absolutna. Ponadto, Bill Murray jest tylko jeden, a jego osoba jest moim zdaniem główną przyczyną sukcesu Pogromców Duchów. Po trzecie, bądźmy szczerzy, ten nieszczęsny zwiastun nie był szczególnie dobry, i faktycznie sugerował, że nowi Pogromcy Duchów będą jedynie mdłym odcinaniem kuponów od oryginału.
Pierwsze kilkanaście minut seansu utrwaliło to wrażenie. Z klasycznych Pogromców został zaczerpnięty zarówno zabieg fabularny z wyrzuceniem naukowców z uniwersytetu, jak i znany z trailera gag o oblepieniu ektoplazmą. W tym momencie byłem nastawiony jedynie na ciągnący się dalej festiwal ctrl+c i ctrl+v.
Na szczęście nowa ekipa szybko zyskuje własną tożsamość. To, co najbardziej niepokoiło, czyli wymiana Pogromców na Pogromczynie, jest w rzeczywistości największą siłą filmu. Między bohaterkami jest świetna chemia, a do tego poprawiono względem pierwowzoru ekranową dynamikę - podczas gdy wcześniej grany przez Billa Murraya dr Peter Venkman kradł dla siebie każdą scenę filmu, teraz każda postać dostaje swoje pięć minut.
Z tych pięciu minut najwięcej wyciąga moim zdaniem Jillian Holtzmann (w tej roli znana głównie z Saturday Night Live Kate McKinnon). Holtzmann zapada w pamięć dzięki swojej nonszalancji, braku poszanowania dla zasad BHP i dobrego wychowania oraz, przede wszystkim, niesamowitej ekranowej charyzmie. Zapewne gdyby ktokolwiek inny odgrywał tę rolę, ta postać zostałaby zapamiętana jedynie jako kolejny filmowy szalony naukowiec. Kate McKinnon w tej roli jednak kipi niesamowitą, pozytywną energią, która udziela się widowni.
Co ciekawe, zarówno w samym filmie, jak i w wypowiedziach twórców pojawiły się sugestie, że Holtzmann, podobnie jak odgrywająca ją McKinnon, jest lesbijką. Entuzjastyczne reakcje w serwisach społeczniościowych względem tej postaci sugerują, że ta bohaterka może stać się ikoną LGBT - na co w pełni zasłużyła.
Drugą postacią, która najlepiej zapadła mi w pamięć jest Patty Tolan, grana przez Leslie Jones. Patty jeszcze przed premierą była źródłem kontrowersji - ta czarnoskóra postać jako jedyna z ekipy nie posiada wyższego wykształcenia, do tego jej wypowiedzi pełne są slangowych wyrażeń i, jak sama mówi, jej głównym atutem jest to, że doskonale zna Nowy Jork. Sugerowałoby to, że mamy tu do czynienia z dość rasistowskimi kliszami, które nie powinny mieć miejsca w 2016 roku. Sytuacja w rzeczywistości nie jest jednak tak jednoznaczna: tę rolę pierwotnie miała dostać Melissa McCarthy (która ostatecznie dostała angaż jako Abby Yates), jednak po tym, co Jones zaprezentowała na castingu zdecydowano się zmienić obsadę. Był to wybór ze wszech miar słuszny - Leslie Jones pokazuje niesamowity komediowy talent i sprawia, że w trakcie seansu zapomniałem o wszystkich niefortunnych stereotypach. Równocześnie widać pewien postęp względem czarnoskórego bohatera pierwowzoru, Winstona Zeddemore’a. Winston nie doczekał się jako postać porządnej charakteryzacji, służył jedynie jako przyziemny kontrast dla trójki bujających w obłokach naukowców. Patty z kolei nie jest jedynie środkiem stylistycznym, lecz pełnoprawną członkinią duchobójczego gangu.
Słabym ogniwem jest z kolei wcześniej wspomniana Melissa McCarthy, czyli filmowa Abby. Wykreowaną przez nią postać cechuje przede wszystkim głośne, cokolwiek przaśne zachowanie, jej kwestie często nie są wypowiadane, lecz wręcz wykrzyczane. Opieranie żartów na takich nieznośnym manieryzmach oraz na jej nieposkromionym apetycie to był strzał kulą w płot. Na szczęście stanowi ona jedynie ćwiartkę pogromczyń i pozostałe dziewczyny nadrabiają niedostatki po jej stronie ze sporą nawiązką.
Dzięki Ghostbusters dużo w moich oczach zyskał Chris Hemsworth. Jak większość, znałem go przede wszystkim z roli Thora z filmów Marvela. Sprawdza się świetnie jako nordycki bóg, jednak trudno powiedzieć, żeby wymagane były od niego szczególne umiejętności aktorskie - jest to zasadniczo rola jednej miny. W Ghostbusters wymaga się od niego czegoś więcej oprócz bycia szalenie przystojnym, i staje na wysokości zadania. Jako uroczy, lecz przygłupi sekretarz Kevin pokazuje, że jest również doskonałym aktorem komediowym. Myślę, że już i tak liczne grono fanek Chrisa znacznie się powiększy dzięki Ghostbusters.
Fanów oryginału zainteresuje zapewne, że chociaż nie ma ciągłości fabularnej między tymi produkcjami, to na ekranie w rolach epizodycznych pojawiaja się większość z głównych aktorów z poprzednich części - za wyjątkiem Ricka Moranisa, który przeszedł na aktorską emeryturę oraz zmarłego przed dwoma laty Harolda Ramisa. Te epizody nie wydają się być próbą zaskarbienia sobie na siłę względów fanów, wyglądają raczej na szczery hołd i przywołują na twarz szczery uśmiech. Smuci jedynie sposób, w jaki został potraktowany bohater grany przez Billa Murraya - oszczędzę szczegółów, aby uniknąć niepotrzebnych spoilerów.
Nowa wersja Pogromców Duchów nie jest filmem idealnym, niektóre żarty są nietrafione, pewne motywy są zgrane, a jako widowisko nie dorównuje innym blockbusterom. Jednak wszystkie niedociągnięcia nikną wobec faktu, że ten film to po prostu kupa dobrej, niezobowiązującej zabawy. Szczególnie to cieszy w obliczu całego szlamu, którym domorośli eksperci obrzucili tę produkcję. Z uśmiechem na twarzy przyjmuję każdy kolejny dowód na to, że nie warto przejmować się opiniami internetowych pieniaczy.