Gram.pl bawi, Gram.pl uczy. Idąc za ciosem dziś znów przedstawiamy Wam kilka naszych ulubionych książek: beletrystycznych i naukowych. Zapraszamy!
Gram.pl bawi, Gram.pl uczy. Idąc za ciosem dziś znów przedstawiamy Wam kilka naszych ulubionych książek: beletrystycznych i naukowych. Zapraszamy!
W czasach kiedy wszystko już wymyślono, coraz ciężej o porządne science-fiction. Skoro więc nie można wymyślić niczego nowego, to dlaczego by nie pomieszać paru już sprawdzonych elementów, przyprószyć tego posypką z drobnych, ale uroczych własnych pomysłów i nie sprzedać czytelnikom po prostu bardzo dobrej, rozrywkowej space opery? Nie ma powodów, żeby tego nie robić, prawda? Dokładnie do takich wniosków musieli dojść Daniel Abraham oraz Ty Frank, kryjący się wspólnie pod pseudonimem James S.A. Corey, zanim zasiedli do pisania Przebudzenia Lewiatana. Efekt? Bardzo przyjemny miks.
Pierwsza część serii The Expanse (za tą samą nazwą kryje się serial produkcji Sy-Fy, który zresztą również polecam) w którym zawarte jest tyle treści, żeby z kart aż się wylewało. Wątków jest tutaj sporo, bo swoje miejsce dostają militarne ambicje oddzielnie już funkcjonujących planet Układu Słonecznego, kwestia uciskania kolonizatorów przez korporacje, motyw diabolicznych korporacji, problemy zdrowotne związane z życiem w przestrzeni kosmicznej, aż wreszcie do głosu dochodzą wręcz wątki przywodzące na myśl linię fabularną Prometeusza czy System Shock. O dziwo, twórcom zgrabnie udaje się wszystko tutaj upchnąć, a sama powieść na ostatnich kartach serwuje nam swój sensowny finał. Rzecz jasna pisarze kooperanci poszli za ciosem i wydali kolejne części serii (niedostępne w Polsce).
Dosyć ciekawie oddane realia, przyzwoita chemia między bohaterami, wreszcie budowanie przyzwoitej atmosfery na którą składa się mocne space-operowe jądro i horrorowo-kryminalne dodatki dają efekt w postaci lekkiej i przyjemniej lektury, momentami skłaniającej ku ciekawym rozmyślaniom. To wyprawa w kosmos w najlepszym wydaniu – pobudzająca wyobraźnię i atakująca czytelnika mieszanką wrażeń, wszystko podane w przystępny sposób. Mimo sporej objętości (lektura obejmuje dwa tomy), całość wciąga się momentalnie.
Już w pierwszym rozdziale autor ostrzega, że jego lektura otwiera oczy. Cytując z pamięci „po przeczytaniu tej książki już nigdy nie spojrzycie na swój smartfon w ten sam sposób”. Marc Goodman mówił prawdę – w 1/3 pieciuset stronnicowego tomiszcza skasowałem Instagrama i Snapchata, a po kolejnych kilkudziesięciu kartach wykasowałem połowę zdjęć z Facebooka, zmieniłem ustawienia prywatności, usunąłem większość danych, wyczyściłem historię Tweetów, a już po skończeniu lektury skasowałem aplikację Facebooka ze smartfona, bojąc się że zacznie mnie podsłuchiwać (o ile jeszcze tego nie robi!). Obecnie przygotowuję się do przejścia z natywnego Androida na Cyanogenmoda i staram się oduczyć korzystania z Chrome na rzecz Firefoxa. Śledzą mnie… Są wszędzie…
Oczywiście nie ma co popadać w paranoję, jednak Zbrodnie Przyszłości naprawdę potrafią otworzyć oczy i wręcz nastraszyć. Marc Goodman punktuje większość niedoskonałości naszych systemów informatycznych, jednocześnie wskazując nasz poziom uzależnienia do szklanych ekranów, które jest efektem wielu czynników: niezrozumienia, niepohamowania i przesadnego zaufania. Zupełnie bezrefleksyjnie przyjmujemy to, co wepchnięto w nasze ręce, nie zadając żadnych pytać i dla wygody, rozrywki czy z powodu manipulacji dajemy się wciągnąć do świata, w którym nikt nie jest w stanie zagwarantować naszego bezpieczeństwa. Jesteśmy jak naiwni turyści z Zachodu na festiwalu w Rio, których co chwila ciągnie się w ciemny zaułek. Może tam czekać rozpalona Latynoska, albo zimne ostrze jakiegoś „bandito”. Nas to jednak nie interesuje, bo padliśmy ofiarą przekonania, że świat jest piękny, bezpieczny, a dramatyczne w skutkach ataki hakerów, naruszenia prywatności czy kradzieże tożsamości zdarzają się wyłącznie na filmach.
Zbrodnie przyszłości otwierają oczy i są jednocześnie lekturą dosyć poważną – napakowaną danymi, informacjami, czasami nawet technicznymi szczegółami. Przede wszystkim książka ma pobudzać wyobraźnię i uświadamiać nam zagrożenia, nie robić z nas specjalistów w dziedzinie cyberbezpieczeństwa. Jako taką mogę ją z czystym sumieniem polecić szerszemu gremium.
Będę szczery i przyznam, że w pewnym momencie odczuwałem pewne znużenie – moim zdaniem autor przez kilkadziesiąt stron niepotrzebnie wałkował w kółko ten sam temat. Rozumiem jednak, że chciał zagadnienie potraktować kompleksowo i tego wymagała konstrukcja książki. Dla porządku muszę jednak stwierdzić, że nie zawsze była to lekka lektura – powiedziałbym, że przez 80% przebrnąłem jak burza, a ostatnie 20% męczyłem z boleścią. Nie zmienia to faktu, że to jedna z najważniejszych książek jakie przeczytałem w ostatnich latach, a nie wykluczam, że w przyszłości stwierdzę, że wręcz najważniejsza.
Kosmos. Ostateczna granica. Oto wędrówki statku kosmicznego “Wstążka” i jego kapitana Myrtona Grunwalda... Wybaczcie ten żarcik, ale nie mogłem się powstrzymać. Głębia Marcina Podlewskiego to, przynajmniej na początku, typowa space-opera z fantastycznie wykreowanym wszechświatem, podobnie jak “Star Trek” czy Mass Effect. Widać inspirację wielkimi klasykami, ale uniwersum jest dostatecznie oryginalne by warto było je zwiedzić. Oto Wypalona Galaktyka, przeorana niegdyś wojnami z obcymi, a później ze zbuntowanymi maszynami. Przetrzebiona ludzkość stoi na ramionach gigantów, wykorzystując pozostałe z przeszłości struktury i technologie, których często nie do końca rozumie. Część populacji zrzesza się w sektach, wyznających już to wiarę w dołączenie do obcych, już to w zjednoczenie się w maszynowym intelekcie. Tytułowa Głębia jest zaś zagadkowym wymiarem, który umożliwia podróże międzygwiezdne, jednak za cenę olbrzymiego ryzyka dla zdrowia i psychiki...
Teoretycznie do wielu rzeczy w Głębi można by się przyczepić: dialogi miejscami są nieco chropawe, imiona i nazwiska sprawiają wrażenie niespójnych, postaci bywają ciut płaskie, zwłaszcza te drugo- i trzecioplanowe. A jednak nie ma sensu się czepiać, bo wszystkie te (przyznajmy uczciwie, drobne) wady nikną wobec zalet: oryginalnego uniwersum, mnóstwa fantastycznych pomysłów, niespodziewanych zwrotów rozpisanej na wiele wątków i postaci fabuły, a także klimatu. Cykl Podlewskiego ma bowiem to nieuchwytne coś, co powoduje, że po prostu dobrze się tę opowieść czyta. Nie pozwólcie zatem by minusy przesłoniły Wam plusy, sięgnijcie po pierwszy tom Głębi (dotąd ukazały się dwa, a zaplanowane są cztery) i dajcie się wciągnąć w serię kosmicznych przygód z kapitanem Grunwaldem i jego załogą. Być może nie jest to arcydzieło, które rzuci krytyków na kolana, ale jako porządna porcja rozrywki sprawdza się znakomicie.
Media kłamią – teza znana, wielu się z nią zgadza, inni nadal łykają wszystko co dostarczą im dziennikarze, chociaż ja nazwał bym ich inaczej. Sam pracuję w mediach, nie chcę więc krytykować samego siebie. Przypomnę więc to co kiedyś usłyszałem – są dziennikarze i dziennikarzyny. O tym drugich jest ta książką.
Jej autor, Ryan Holiday, jest całkiem niezłym specjalistą od marketingu, na koncie ma między innymi świetną książkę „Growth Hacker Marketing”. Swego czasu pracował przy promocji filmu „I Hope They Serve Beer in Hell” Truckera Maksa. Obraz, podobnie jak sam autor, to maksymalny poziom kontrowersji. Ryan Holiday to wykorzystał do promocji i owinął sobie media wokół palca. Przykładowo sam niszczył reklamy filmu, za umieszczenie których płacił. Później to fotografował i wysyłał anonimowe donosu do blogerów. News o zdewastowanych przez przeciwników kontrowersyjnego reżysera banerach reklamowych to pewna klikalność. Co z tego, że to zwykła manipulacja. Holiday z rozbrajającą szczerością opisuje jak wykorzystywał dziennikarzy (a raczej dziennikarzyny), którzy w pewnym momencie pisali, że jego zdjęcia wykonano na drugiem końcu Stanów Zjednoczonych niż w rzeczywistości. Autor sam był zaskoczony jak jego działania żyją własnym życiem i dają darmowy rozgłos filmowi.
W książce wielokrotnie oberwało się blogowi Gawker.com za jego manipulacje, które raz działały na korzyść Holiday'a, innym razem uderzały w niego samego. Nie zdziwiło mnie, że po przegranym procesie z Hulkiem Hoganem serwis został zamknięty. Po lekturze „Zaufaj mi, jestem kłamcą” aż cieszyłem się, że taka strona przestanie istnieć. Fani tabloidów powinni przeczytać tę książkę, aby przekonać się jak w takich miejscach tworzone są treści, które często nijak mają się do prawdy. Poziom manipulacji i przekręcania faktów jest przerażający. Ryan Holiday opisuje jak sam wykorzystywał to na swoją korzyść oraz jak te media zachowywały się przy wielu innych sytuacjach.
Ciekawych przykładów jest jednak więcej. Holiday przedstawia jak można wykorzystywać mniej popularne media czy zakręcić dziennikarzami, aby publikowali przygotowane prze niego teksty. Sam zawodowo zajmuję się marketingu i przecierałem oczy ze zdziwienia widząc w zeszłym tygodniu kilka polskich serwisów, które opublikowały naszą informację prasową na zasadzie kopiuj/wklej. Jako osoba, która dodatkowo pracuje w mediach nie mogę uwierzyć w lenistwo niektórych dziennikarzy. Proszę jednak, abyście po lekturze „Zaufaj mi, jestem kłamcą” nie wrzucali wszystkich do jednego worka. Jak mówiłem, są dziennikarze i dziennikarzyny, warto wiedzieć jak ich rozróżniać.
Książka jest troszkę za długa. Przez 300 stron autor wielokrotnie powtarza te same rzeczy, ale i tak wartościowej treści jest tam sporo. Warto przeczytać aby wiedzieć co jest prawdą, a co manipulacją. Albo przynajmniej mieć poczucie kontroli nad sytuacją.