Często chodzę do kina. Przed każdym filmem jest zawsze blok reklamowy, który trwa mniej więcej 20 minut zwykle. I to jest straszne. Po pierwsze, ale nie najważniejsze, dlatego, że reklamy różnych produktów są w nim dłuższe a na dodatek ciągle te same, bo emitowane przez jakiś czas. Jeśli chodzi się często, to ogląda się je raz za razem. Męczące. I moim zdaniem bardziej zniechęcające do promowanych rzeczy, niż wręcz przeciwnie. Ale to, że nie kupię czegoś przez to, że mnie zirytowała jakaś reklama, nie jest moim problemem w sumie. Ani też tematem tego felietonu. Krótkie filmy z sugestiami by kupić to czy tamto są przerywane reklamami innego rodzaju – zwiastunami. Choć zwiastuny ogląda się chętnie, to też przecież są reklamami, mającymi zachęcić do obejrzenia jakiegoś filmu. Czy też gry, jeśli spojrzymy szerzej na ten problem. Ale jaki konkretnie? Co mam do tych biednych zwiastunów? W sumie nic, oprócz tego, że wszystko psują.
Ale jaką magię, ktoś zapyta? A już będę wiedział, że pytanie zadała młoda osoba, która zna wyłącznie świat konsumpcji popkultury na raty – raz za pośrednictwem reklamy, drugi raz już produktu właściwego. Dawniej tego nie było. Jak szedłem do kina, całe wieki temu, na Indianę Jonesa, Gwiezdne Wojny, Rambo, Terminatora i Obcego, to nie miałem najbledszego pojęcia na co idę. Także dlatego, że w tamtych czasach plakaty filmowe mieliśmy projektowane rodzimie, a nie importowane ze Stanów. I ich twórca bardzo często sam nie wiedział za dobrze, o czym jest film, którego plakat tworzy. Więc kreował jakąś swoją artystyczną wizję, która niekoniecznie pokrywała się z tą filmową. Szło się na film w ciemno w zasadzie. I potem było „bam!”. Zaskoczenie. Coś cudownego. Magia kina. Wychodziło się z seansu z oczami wielkimi jak spodki i zachwytem w sercu. Cały czas za tym tęsknię.
I to nie tylko w odniesieniu do filmów. Do gier również. Dziś o grze wiemy dosłownie wszystko zanim ją jeszcze dostaniemy w ręce. Zwiastuny, newsy i cała reszta machiny promocyjnej, która ma skłonić nas do zakupy gry, zalewają nas informacjami. I nie ma już niespodzianek. Wiecie jaki genialny był Fallout, jakie fantastyczne było Diablo, jak wgniatał w fotel Deus Ex czy Half-Life, jeśli się nie wiedziało nic o grze, zanim się zaczęło w nią grać? Miało się rekomendację znajomych często, jasne że tak, ale oni nie mówili o grze, tylko o swoich odczuciach. Że im się podobała, albo nie, ale bez szczegółów. Bo te przecież są zbędne. A nawet szkodliwe właśnie, moim zdaniem. Odbierają nam możliwość odkrycia, radosnej eksploracji, cieszenia się tym wspaniałym zaskoczeniem, jakim jest obcowanie z kulturą bez konieczności babrania się w całym tym reklamowym bagnie.
Dlatego właśnie nie oglądam zwiastunów. Filmowych. Growe muszę, taka praca. Ale do kina chodzę dla własnej przyjemności, nawet jeśli czasem skrobnę jakąś recenzję tego, co obejrzałem. I nie dam sobie tej przyjemności popsuć. I to działa, wiecie? A przynajmniej tak mi się wydaje. Unikam jak ognia wszystkiego, co nie jest najbardziej podstawową informacją na temat danego filmu, którą można wyczytać z pierwszych dwóch zdań ich opisów na jakimś IMDB czy tam innym FilmWebie. I naprawdę wydaje mi się, że to działa. Od kiedy zacząłem tak robić, bawię się w kinie o wiele lepiej, niż dawniej. Nie wrócił ten dawny duch przygody i ta sama magia, która sprawiała, że każdy film był jednym wielkim zachwytem, bo w tamtych czasach byłem szczeniakiem, który miał prawie zerowe kompetencje popkulturowe i nie wiedział nic, więc wszystko mu się podobało. Dzisiaj o wiele trudniej o to. Ale to, że nie oglądam zwiastunów, pomaga. Trochę tamtej magii wraca. I naprawdę mi się zdarza, że wychodzę z kina zachwycony, nie tylko dlatego, że obejrzałem dobry film, ale też przez to, że ten film mnie zaskoczył. Nie musiał mieć żadnych zwrotów akcji, nie musiał starać się mnie zaskoczyć nawet. Ja mu to załatwiłem ze swojej strony, bo po prostu postarałem się, żeby nic o nim nie wiedzieć.
Spróbujcie sami. Ciekaw jestem, czy i u was zadziała.