Wracamy na wojnę! Recenzja Steel Division: Normandy 44

Sławek Serafin
2017/06/23 14:00
1
0

Steel Division: Normandy 44 to wycieczka na front zachodni zafundowana nam przez twórców Wargame.

Mówi się, że strategie czasu rzeczywistego wyginęły. Że ten gatunek to już przeszłość, że nikt już nie gra w RTSy oprócz Koreańczyków obsesyjnie klikających w StarCrafta. Oczywiście, to nie jest prawda. Gry tego typu nie tylko cały czas są wydawane, w niezbyt wielkich ilościach, ale wystarczających. Tyle, że w przeciwieństwie do głośnych gier akcji, shooterów, MOBA czy tam innego tałatajstwa, nie są aż tak medialne. Nie zachwycają milionów swoimi zwiastunami, nie przyciągają do siebie rzesz fanów, nie tworzą wokół siebie wielkich, prężnych społeczności, które w widoczny sposób żyją swoją ulubioną grą. I dlatego nam się wydaje, że RTSy umarły. Nie widzimy ich na pierwszym planie, więc nie widzimy ich w ogóle. W sumie trochę szkoda, że żadna z wydanych w ostatnich latach gier tego typu nie zdołała się przebić, nie zdołała zawładnąć masową wyobraźnią. Szkoda, że żaden z RTSów nie okazał się produkcją na tyle przełomową i atrakcyjną, żeby samą swoją widoczną obecnością zaprzeczyć pogłoskom o wymieraniu gatunku.

Wracamy na wojnę! Recenzja Steel Division: Normandy 44

Steel Division: Normandy 44 również nie jest tego typu grą. Nie ma szans na przyciągnięcie milionów. Po części dlatego, że RTSy to jednak gry niszowe, skierowane do specyficznego, względnie wąskiego grona odbiorców. A po części dlatego, że jest produkcją dobrą, solidną, stworzoną przez ludzi, którzy znają się na rzeczy i wiedzą co robią. Ale nie błyskotliwą. Nie efektowną. Nie taką, którą można komuś pokazać i obserwować, jak mu szczęka opada tudzież na twarzy pojawia się wyraz błogiego zachwytu. Na poklask mas Steel Division: Normandy 44 nie ma co liczyć. Trudno. Niech sobie masy powtarzają, że RTSy umarły. W tym czasie fani gatunku, niezrażeni w ogóle, będą sobie przepychać linię frontu.

Steel Division: Normandy 44, jak sama nazwa dość jasno wskazuje, traktuje o jednej z ważniejszych operacji II wojny światowej, czyli bitwie normandzkiej. A dokładniej jej początkowych fazach i pierwszych tygodniach, przynajmniej jeśli chodzi o kampanię dla pojedynczego gracza. Dokładniej trzy kampanie, o rosnącym poziomie trudności, bo tyloma nas raczy Eugen Systems. Każda z nich, amerykańska, niemiecka i szkocka, składa się z czterech pokaźnych misji, mocno powiązanych ze sobą i… niestety, niezbyt porywających. Poziom trudności dobrze się skaluje, same bitwy dobrze wprowadzają najpierw w podstawy, a potem w zawiłości rozbudowanej w głąb mechaniki rozgrywki, ale brakuje im niestety charakteru, dynamiki i polotu. Niestety, to nie Company of Heroes, które stawiało mocno na narrację i w ten sposób pchało nas do przodu przez kolejne potyczki. Jasne, można się przez kampanię przebić, ba, może nawet czegoś się nauczymy w trakcie, ale widać, że jest to najsłabsza, najmniej atrakcyjna część gry. I z czystym sumieniem można ją pominąć, zaraz po zaliczeniu objaśniającego nas w kwestii podstaw samouczka przechodząc do rozgrywek sieciowych. Czyli prawdziwego mięska.

Steel Division: Normandy 44 to gra przede wszystkim wieloosobowa. I w tym aspekcie sprawdza się nieźle, co zresztą nie dziwi wcale, jeśli weźmie się pod uwagę, że Francuzi z Eugen Systems mają już na koncie całkiem sporo tego typu gier, z serią Wargame na czele. Wiedzą, jak się to robi. Ba, wydaje się nawet, że wiedzą, jak się to robi tak, żeby było ciekawiej i lepiej niż poprzednio.

Podstawą trybu wieloosobowego jest tutaj system dywizji. Każda ze stron ma ich tutaj do dyspozycji około dziesięciu. I tak, jest też obiecana polska 1. DPanc generała Maczka. Choć teoretycznie każda z tych dywizji jest uniwersalna i dysponuje pełnym wachlarzem możliwości, to w praktyce okazuje się, że są dość mocno zróżnicowane i poprzez wybór takiej, a nie innej, otwieramy dla siebie inne opcje na polu bitwy. Najpierw więc wybieramy sobie dywizję. Potem z dostępnych dla niej jednostek piechoty, wsparcia, artylerii, pancernych czy lotnictwa układamy sobie wedle uznania i pomysłu własny ordre de bataille, czyli listę tego, z czego będziemy mogli korzystać w bitwie. A potem ruszamy w sieć szukać wrogów i sojuszników, na których wypróbujemy naszą koncepcję. I przekonamy się, że nie działa, oczywiście. Steel Division: Normandy 44 to jest jednak RTS, a one mają to do siebie, że w pierwszych kilkunastu czy też kilkudziesięciu bitwach uczymy się co robić, a czego nie, na własnych, bolesnych błędach. Ale nie szkodzi, bo tak to działa od zarania dziejów i fani gatunku są już przyzwyczajeni.

GramTV przedstawia:

Dwie rzeczy mi się w Steel Division: Normandy 44 bardzo podobają, tak odnośnie rozgrywek sieciowych. To, że mamy potężny asortyment najprzeróżniejszych jednostek i sprzętu amerykańskiego, brytyjskiego, niemieckiego i diabli wiedzą jakiego jeszcze zdobycznego, nie robi większego wrażenia, bo zasadniczo jest to spełnieniem podstawowego wymogu, a nie jakimś wielkim osiągnięciem. Podobnie całkiem solidny balans pomiędzy grywalnością a w miarę realistycznym odtworzeniem charakterystyk różnego sprzętu, którego też nie będę chwalił, bo jest domyślny i najwyżej można marudzić, jeśli jest coś nie tak. Tutaj jest dobrze, może nie idealnie, ale narzekać nie ma na co, zwłaszcza, że producenci są bardzo aktywni i można liczyć na szybkie poprawki i aktualizacje. Nie zachwyca mnie również mechanika związana z morale, która sprawia, że łatwiej jest daną jednostkę przygwoździć ogniem i zmusić do wycofania, niż fizycznie zlikwidować. To bardzo dobre rozwiązanie oczywiście, ale żadna nowość czy rewolucja. Tak powinno być po prostu i tyle. Gdyby tej opcji nie było, wtedy by można się czepiać. Na szczęście, jest.

Czyli co mi się podoba? Wymóg czytania mapy ze zrozumieniem i planowania bitwy. W Steel Division: Normandy 44 nie ma kluczowych sektorów, punktów strategicznych do kontrolowania, baz czy innych takich. Jest mapa. I linia frontu. Strona, która kontroluje ponad połowę terenu, zaczyna wygrywać. Dlatego właśnie trzeba umieć czytać mapę i samemu identyfikować ważne pozycje, na bieżąco, wraz ze zmieniającą się sytuacją. Także dlatego, że gra bardzo mocny nacisk kładzie na pole widzenia i jego ograniczenia, które trzeba za każdym razem wziąć pod uwagę. Taktyka jest ważna. To jakimi jednostkami dysponujemy i co z nimi robimy, jest istotne. Ale o wiele ważniejsze jest po co to robimy, co chcemy osiągnąć i dlaczego. Gra wymusza myślenie na wyższym poziomie od samego początku i to jest po prostu dobre. Jasne, zawyża próg wejścia, ale strategie czasu rzeczywistego nigdy nie były grami z niskimi wymaganiami. A jeśli były, jeśli twórcy szli w uproszczenia, to zwykle się to nie kończyło dobrze. Tutaj udało się sięgnąć po prawdziwie strategiczne myślenie w bardzo sprytny sposób, bez zbędnego komplikowania i przytłaczania gracza detalami. Owszem, detali jest sporo, ale najważniejsze jest właśnie myślenie i planowanie. To mi się podoba.

I druga rzecz, za którą należy Steel Division: Normandy 44 pochwalić. Eskalacja. Zamiast prymitywnych metod typu rozbudowa bazy czy tam inne zbieranie surowców w celu wyprodukowania najsilniejszych jednostek, Eugen Systems zastosowali prostą, ale bardzo skuteczną sztuczkę. Każda bitwa podzielona jest na fazy. A, B i C. Każda z jednostek z naszego uprzednio przygotowanego ordre de bataille może być wystawiona dopiero w konkretnej fazie. Czołgi i samoloty szturmowe na ten przykład zaczną się pojawiać dopiero w fazie B, po upływie dziesięciu minut. A najcięższy sprzęt dopiero po następnych dziesięciu, w fazie C. Dla wszystkich, sprawiedliwie, po równo. To załatwia sprawę ekonomii i surowców w bardzo elegancki sposób, jednocześnie zachowując równowagę rozgrywki. I pozwalając również na elastyczne planowanie. Nikt nam nie zabroni oszczędzania punktów niezbędnych do wystawienia jednostek. Jeśli w fazie A damy radę utrzymać się z mniejszą ilością wojsk, to możemy sobie właśnie uciułać nadwyżkę i zaraz po rozpoczęciu B zrobić mały blitz w nadziei, że przeciwnik mocno zainwestował w fazę pierwszą i przez jakiś czas nie będzie w stanie nas skontrować. I znów liczy się myślenie i planowanie, a nie szaleńcze klikanie wokół surowców, całkowicie zbędne przecież. Najlepsze zaś jest to, że wszyscy są traktowani równo, że nikt nie zdobędzie przewagi ekonomicznej w inny sposób, niż dobrym dowodzeniem w polu. Steel Division: Normandy 44 jest uczciwe i faworyzuje tych, którzy myślą i reagują, a nie tych, którzy stosują podpatrzone schematy i zwycięskie „buildy”. Dzięki temu każda gra jest inna i ekscytująca.

Cieszy mnie, że Steel Division: Normandy 44 postawiło właśnie na to. Że nie marnowano sił i środków na jakieś drugorzędne aspekty gry w stylu efektów graficznych. To nie jest gra szczególnie piękna i porywająca od strony wizualnej. Dźwiękowo też na kolana nie rzuca. Skupia się na tym, co ważne, a nie na tym, co ładne i dobrze wygląda. Kto by pomyślał, że to właśnie Francuzi, zwykle w swoich grach bardzo dbający o prezentację, podejdą do sprawy tak utylitarnie i trzeźwo, nie? A jednak. I bardzo dobrze.

Steel Division: Normandy 44 to nie jest efektowna perełka, która zawładnie masową wyobraźnią. Nie ma szans na przebicie się na pierwszy plan. Ale jeśli szukacie solidnego RTSa, w którego można się porządnie wgryźć i który ma potencjał na wiele, wiele godzin emocjonujących zabaw w sieci, to właśnie takiego znaleźliście. A jeśli do tego tęskniło się wam za II wojną światową, to już w ogóle bajka.

8,5
Sieciówka dla fanów Tygrysów, Mustangów i innych śmiercionośnych zwierzaków
Plusy
  • realistycznie odwzorowane pole bitwy
  • dużo jednostek, dużo opcji
  • tryb wieloosobowy nie zawodzi
  • wymaga myślenia, nie klikania
  • uczciwy podział bitwy na fazy
  • dobra baza dla całej serii gier
Minusy
  • kampania bez charakteru
  • drobniejsze potknięcia SI
  • oprawa techniczna nie rzuca na kolana
Komentarze
1
naczelnyk
Gramowicz
23/06/2017 15:46

Fantastyczna gra. Moim zdaniem ocena powinna być wyższa, gra może i niszowa, ale sam fakt, że to RTS w którym myślenie i decyzje strategiczne>klikanie zasługuje na pochwałę. Silnik też cały czas robi wrażenie, szczególnie zakres, szybkość i płynność zooma.