O kontrowersjach odnośnie zaproszenia jawnie homofobicznego autora Gry Endera Orsona Scotta Carda na tegoroczny Pyrkon pisaliśmy na początku tego tygodnia. I nie będę dziś powtarzał ani tamtego tematu, ani też tamtych argumentów. Są jednak bardzo dobrym punktem wyjścia do zwrócenia uwagi na coś innego. Na brak dystansu mianowicie.
Grę Endera uwielbiam. To klasyk literatury fantastyczno-naukowej, pozycja obowiązkowa i kanoniczna. Orson Scott Card, autor tego genialnego dzieła, jest natomiast moim zdaniem osobą obrzydliwą, choć całkiem możliwe, że chorą, więc nie obwiniam go za jego paskudne, pełne nienawiści poglądy. Oddzielam twórcę i dzieło. I chyba wszyscy jesteśmy w stanie to zrobić, prawda? Możemy zaczytywać się w Wiedźminie jednocześnie zdając sobie sprawę z tego, że Andrzej Sapkowski jest osobą generalnie nieprzyjemną. I odwrotnie, możemy dzieła bardzo sympatycznego innego Andrzeja, Pilipiuka, uznać za grafomanię, nawet jeśli lubimy autora. Piotr Nowacki w swoim poniedziałkowym felietonie o wspomnianych kontrowersjach podał o wiele więcej przykładów zresztą i powtarzanie ich nie ma sensu. Wiemy, że autor i dzieło nie są tożsame. Problem w tym, że trudność sprawia nam przeprowadzenie dokładnie tego samego rozdziału na nieco innej płaszczyźnie. Nam bliższej.
Piszę recenzje gier od wielu lat. Kilkunastu gdzieś tak. I od bardzo dawna wiem jedno – fani obrażają się, gdy krytykuje się ich ulubioną grę. I często dają upust swoim negatywnym emocjom w komentarzach niekoniecznie kulturalnych, a już na pewno nie nacechowanym szacunkiem do opinii drugiej osoby, do której to opinii zresztą ta druga osoba ma jak najbardziej prawo, nie? Oczywiście, można też powiedzieć, że ktoś może mieć opinię na temat opinii. I to też jest prawda. Może mieć. Ba, nawet powinien mieć. Ale skąd w tej opinii tyle emocji? Cóż, właśnie dlatego, że choć potrafimy oddzielić dzieło od autora, to kiepsko nam idzie oddzielenie siebie od czegoś, z czym się utożsamiamy. A utożsamiamy się na potęgę, bardzo silnie. Zbyt silnie. Czasem wręcz patologicznie. Nie z naszej winy, na szczęście. Ot, taki mamy klimat.
Serio, to wina klimatu. Tego kulturowego. W ostatnim wieku kultura jako taka nam się trochę zmieniła. No, nie trochę, w sumie to nawet bardzo. Zmieniło się dość drastycznie spojrzenie ludzi na świat, z wielu powodów, ale głównie dlatego, że ten świat stał się o wiele bardziej skomplikowany, niż dawniej. Poznajemy go i objaśniamy w tak zawrotnym, takim nieustannie przyspieszającym tempie, że nie mieści się w dawnych konstrukcjach, które go opisywały. Te konstrukcje sypią się, walą, a my, bezradni, nie wiemy co począć bez nich. Filozofowie postmodernizmu nazwali to końcem wielkich narracji.
Co to jest wielka narracja? To taka ogromna opowieść, zwykle uniwersalna i ponadczasowa, która opisuje nam świat, która kształtuje nas od najmłodszych lat, która przekazuje nam wartości i nakazy moralne. Wielką narracją jest chrześcijaństwo na przykład. Albo Polska, jako idea narodu i państwa. Dawniej te wielkie narracje były niewzruszone. Nawet jeśli w ich obrębie działy się jakieś rzeczy, nikt ich nie kwestionował. Ale to się zmieniło. Nasza wiedza o świecie tak się poszerzyła, tak eksplodowała, że okazało się, że te wielkie narracje już nie wystarczają. Nie mieszczą w sobie tego, co jest. Zaczęliśmy odchodzić od nich w kierunku narracji mniejszych, własnych, często pochodnych. Ale nie zawsze. Zastępowaliśmy je również czymś innym. Bo tego potrzebujemy.
Narracja, czy wielka, czy jakaś mniejsza, tworzy naszą tożsamość. Indywidualną i grupową. A że człowiek jest zwierzęciem społecznym, to grupowa tożsamość jest dla niego bardzo istotna. Potrzebujemy przynależeć, potrzebujemy utożsamiać się z jakąś grupą. Dawniej, w dobie wielkich narracji, nie było z tym problemu, bo wszyscy byli domyślnie w określonej grupie i się z niej po prostu nie wychodziło. Było się chrześcijaninem, Polakiem i tak dalej. Dziś te określenia, tak jak wielkie narracje, tak bardzo straciły na wartości, że już nam nie wystarczają do tego, byśmy się czuli bezpiecznie w kupie. A chcemy i potrzebujemy. Więc szukamy narracji i tożsamości innych, tym razem mniej lub bardziej świadomie, mając wolny wybór. Przynajmniej w teorii.
Dlatego ten wolny wybór jest teoretyczny tylko? Przecież mamy ten supermarket kultury, nie? Tam gdzie dawniej była tylko jedna idea, teraz jest półka z kilkunastoma ideami, które możemy sobie dowolnie dobierać, tak? Tak. I nie. A nie dlatego, że, dokładnie tak jak w supermarkecie, te idee są wyprodukowane. I, co gorsza, podane nam w gęstym, słodkim, tłustym, czyli przepysznym sosie sprytnego, manipulującego nami marketingu. Kiedyś idee tworzyły się na przestrzeni wieków, organicznie, stopniowo. Dziś idee wymyśla się z biurach. Żeby je sprzedać. A właściwie, żeby sprzedać to wszystko, co pod tę ideę, pod tę narrację, się podczepi.
Ludzie zaś się nie zmienili, dalej łakną wspólnych narracji, które dadzą im bezpiecznie poczucie przynależności do grupy. Tych grup, tych wspólnot jest teraz o wiele, wiele więcej. I są mniejsze niż te dawniejsze, bazujące na wielkich narracjach. Ale z grubsza takie same. Jeśli nie wierzycie, to popatrzcie na zebrania wiernych przez świątyniami Apple przed premierą nowego modelu iPhone’a. To działa na tych samych zasadach, co dawniejsze religie. Tyle, że na ołtarzu nie są już uniwersalne prawdy i moralne zasady, a produkty. I o tym nam się zdarza bardzo często zapominać.
Na krytykę naszego ulubionego produktu reagujemy jak na krytykę nas samych. Często agresją. Tak jak dawniej reagowano na krytykę wielkich idei. Tyle, że te idee były tak wszechogarniające, tak kompleksowe, że zasadniczo były nami, bo ukształtowały nas od podstaw. A iPhone, Grand Theft Auto, Wiedźmin 3 czy gry Blizzarda nie. To nie tylko coś zupełnie innego, to nie tylko komercyjne produkty, ale też coś, co po prostu sobie wybraliśmy, często kierując się manipulacyjnym, nieświadomym impulsem ze strony marketingu. To nie są sprawy, których warto bronić. To nie są idee, za które warto zabijać. Zresztą, nie jest warto zabijać dla żadnej idei, co sobie uświadomiliśmy już jako ludzkość, z nielicznymi wyjątkami.
Jestem fanem League of Legends, które uważam za prawdopodobnie jedną z najlepszych gier świata. Czuję się częścią wspólnoty fanów i graczy. Przynależę. I to jest jak najbardziej w porządku. Ale jak zareaguję na krytykę League of Legends? Nijak. Może, jeśli będę miał ochotę, to wdam się w dyskusję, próbując udowodnić osobie krytykującej, dlaczego nie ma racji. Ale nie dlatego, że powodują mną emocje, tylko dlatego, że lubię. We mnie ta krytyka emocji nie budzi, bo dlaczego niby powinna? To nie jest krytyka mojej osoby, tylko pewnego produktu, który, mimo że go lubię, cenię i tak dalej, z całą pewnością doskonały nie jest. I, co więcej, nie każdemu musi odpowiadać. Jeśli wezmę poprawkę na to właśnie, to… jak mógłbym reagować emocjami? To by było, cóż, dziecinne. To jest tylko jedna z wielu narracji, z którymi się utożsamiam. Nie jest jakoś szczególnie ważna. Na pewno nie tak, żeby czuć wrogość do kogoś, kto jej nie przyjmuje. Jego prawo. Żyjemy w świecie, który tak już jest ułożony, że nie ma w nim zbyt wielu narracji prawdziwie uniwersalnych. I żadna, ale to absolutnie żadna z tych, które pozostały, nie jest powiązana z komercyjnym produktem. Więc może trochę dystansu? Może nie traktujmy naszego przywiązania do takich, czy innych, produktów jako rzeczy ważnej w życiu? Oddzielmy się od tego, oddzielmy się tak jak rozgraniczamy autora i dzieło. I darujmy sobie wrogość i agresję wobec kogoś, kto nie lubi produktu, który my lubimy. Może ma rację, a my nie? A nawet jeśli jest odwrotnie, to co z tego? Niech sobie nie ma racji. Jego problem. Nie trzeba od razu maszerować z pochodniami i widłami. Bez takich marszów, bez emocji, będzie o wiele bardziej kulturalnie. Będziemy dla siebie milsi i bardziej uprzejmi.
I świat będzie lepszym miejscem, jak śpiewał John Lennon, który bił swoją żonę.