Jeżeli macie w tym roku zobaczyć jeden film w kinie studyjnym/niezależnym, to niech to będzie Mężczyzna imieniem Ove.
Jeżeli macie w tym roku zobaczyć jeden film w kinie studyjnym/niezależnym, to niech to będzie Mężczyzna imieniem Ove.
Możecie pozostać nieczuli na wrażliwość Hannesa Holma – reżysera i scenarzysty Mężczyzny imieniem Ove. Jasne, możecie zignorować ciekawy, ciepły i wzruszający scenariusz. Możecie machnąć ręką na bardzo zręczny sposób poprowadzenia dwutorowej fabuły. Możecie przymknąć oko na świetną grę aktorską i śliczne zdjęcia. Tylko proszę, nie nazywajcie się więcej kinomanami. Bo żeby przejść obok tego filmu obojętnym trzeba być zupełnie pustym w środku i pozbawionym elementarnej wrażliwości.
Uwielbiam filmy z tej półki co Mężczyzna imieniem Ove. Nie jest aż tak intelektualnie zblazowany, żeby sprawiać wrażenie dziwactwa urojonego pod gusta krytyków, a jednocześnie bardzo daleko mu do popularnych blockbusterów, projektowanych a nie tworzonych, których przeznaczeniem jest los maszynek do drukowania pieniędzy. Film Hannesa Holma wypełnia również drugą przesłankę ku temu, aby mi się spodobać - jest to kino totalne, które z braku lepszych punktów odniesienia można swobodnie nazwać szwedzkim Forrestem Gumpem.
Zanim przejdziemy dalej, krótki rzut oka na fabułę. Ove to sześćdziesięcioletni wdowiec, mieszkający na kameralnym osiedlu domków jednorodzinnych. Jego życie skupia się wokół rytuałów i cykli. Praca, patrolowanie osiedla, drobne naprawy, sen, wizyta na grobie żony, itd. Ove jest zgorzkniały i ma raczej kiepskie zdanie o innych ludziach. Mało tego, planuje już samobójstwo. Sytuacja zaczyna zmieniać się w momencie, w którym naprzeciwko wprowadza się młode małżeństwo – bliskowschodniego pochodzenia Pravaneh i misiasty oraz nieco niezdarny Patrick. Oni, a także ich małe dzieci sprawią, że Ove przestanie wciąż tylko wspominać przeszłość i wegetować w teraźniejszości, ale też po raz pierwszy od dawna zacznie wyglądać przyszłości.
Reżyser prowadzi fabułę dwutorowo – współczesne perypetie wdowca przeplatane są streszczeniem historii jego dotychczasowego życia. Dzięki temu dostajemy piękny, pieczołowicie budowany obraz tego, co doprowadziło Ove do takiego, a nie innego stanu. Pierwotnie irytujący dziad z czasem zyskuje ludzką twarz, a my zaczynamy mu po ludzku współczuć. Ludzką twarz otrzymują też aktorzy drugoplanowi – Paravaneh umyka stereotypom, chociaż nie staje się przez to na siłę dziwaczna czy oryginalna, podobnie jak reszta sąsiadów Ove. Scenarzysta stworzył charaktery bardzo żywe i naturalne. Najtrudniejszą rolę do zagrania miał bez wątpienia Rolf Lassgard, wcielający się w tytułowego Ove. Z okiełznaniem pewnych sprzeczności w jego charakterze poradził sobie jednak podręcznikowo.
Pisałem już wyżej o tym, że Mężczyzna imieniem Ove to kino totalne. Hannesowi Holmowi mało było opowiedzenia całej historii życia z jego wzlotami i upadkami. Postanowił wpleść do swojego filmu nie tylko elementy dramatu, ale również komedii, kina refleksyjnego, delikatnej abstrakcji (genialne urzędnicy państwowi co i rusz walczący z Ove). Jak to w życiu – czasem słońce, czasem deszcz, raz łzy, a raz śmiech.
Mężczyzna imieniem Ove to również świetne dialogi. Momentami wymiany zdać zalatywały mi manierą Marka Koterskiego, chociaż w gładszej formie. Obserwując rozmowy Ove z sąsiadami trzeba mieć twarz gotową do rozciągnięcia jej w uśmiechu. Do tego dochodzi świetne wyczucie reżysera co do tempa akcji, dzięki czemu film jest idealnie wyważony i świetnie się go ogląda. Ze świecą szukać tutaj dłużyzn, ale ważne sceny dostają dokładnie tyle czasu ile potrzebują. Zwraca też uwagę specyficzna, skandynawska, trochę stoicka wrażliwość. Brak tutaj przesadnego egzaltowania się, ale podskórnie czujemy emocje, które targają bohaterami.
Pisałem w nagłówku, powtórzę jeszcze raz. Jeżeli macie w tym roku zobaczyć jeden film w kinie studyjnym, to niech to będzie Mężczyzna imieniem Ove. Ten wzruszający i dowcipny portret człowieka złamanego, którego posklejać może tylko towarzystwo i bliskość innych to prawdopodobnie najbardziej budujący obraz, jaki widziałem od dawna. Tak, jest troszkę naiwny, ale czy od czasu do czasu nie możemy dostać tego jednego, ciepłego happy endu? Możemy. Aha – na koniec ostrzegam jeszcze, że kanaliki łzowe mogą mieć podczas seansu używane.
Nie ma jeszcze żadnych komentarzy. Napisz komentarz jako pierwszy!