Recenzja Nidhogg 2. Fajne, ale na co to komu?

Kamil Ostrowski
2017/08/24 14:00
0
0

Czy Messhofowi udało się na tyle rozszerzyć koncepcję znaną z pierwszej części, aby wyprodukowanie drugiej miało sens?

Recenzja Nidhogg 2. Fajne, ale na co to komu?

Pierwszy Nidhogg do dziś znajduje się w moim prywatnym rankingu dziesięciu najlepszych gier niezależnych. Nie mam nabitych z tym tytułem dziesiątek godzin, a zaledwie kilka, jednak przekłada się to na setki partyjek rozegranych wraz ze znajomymi czy braćmi podczas zabawy na jednym ekranie. Nidhogg to czysty fun, mistrzostwo prostoty podlane sosem ze świetnej, oryginalnej oprawy i hipnotyzującej ścieżki dźwiękowej. Druga część… to w zasadzie to samo.

Ci z Was, którzy w Nidhogga w ogóle nie grali – dla Was małe streszczenie zasad zabawy. Naprzeciwko siebie stają dwaj zawodnicy, których celem jest dotarcie na koniec dwuwymiarowej mapy, gdzie czeka tytułowy Nidhogg, który w finałowej scenie pożera zwycięskiego śmiałka (żeby nie było żadnych wątpliwości - oznacza to wygraną). W międzyczasie jedna z postaci stara się zabić drugą za pomocą broni białej – gdy jej się to uda, wtedy ona zaczyna biec w swoją stronę, mając nadzieję na pokonanie jak najdłuższego odcinka przed „respawnem” wroga. Każde spotkanie składa się więc z szeregu pojedynków, przetykanych biegiem w kierunku mety.

Deweloper tworząc sequel nieco rozbudował ideę stojącą za mechaniką Nidhogga, pozostawiając bez zmian same zasady zabawy. Wciąż poruszamy się wyłącznie w dwóch wymiarach, wciąż do dyspozycji mamy tylko przyciski kierunkowe, a do tego przycisk skoku i ataku. Wciąż korzystamy wyłącznie z broni białej, którą ustawimy w jednej z trzech pozycji do ataku (niskiej, środkowej i wysokiej). Wciąż możemy rzucić naszym narzędziem mordu, mając nadzieję na to że przeciwnika uda się zabić takim desperackim wypadem – w innym przypadku bowiem pozostają nam do dyspozycji gołe ręce. Zabawa wciąż jest szalenie dynamiczna, wymaga sporego skupienia i jest do granic możliwości przeładowana samoistnie występującymi zwrotami akcji.

Nowości nie ma wiele, bo przeładowanie mechaniką przeczyłoby minimalistycznemu charakterowi Nidhogga. Cosik się jednak pojawiło. Messhof oddał w nasze ręce nowe rodzaje broni białej: ciężki miecz, łuk, sztylet. Pierwszy z nich to wolniejszy atak i tylko dwie pozycje (górna i dolna), a także możliwość wytrącenia mniejszych broni z rąk wroga. Drugi pozwala miotać strzałami na odległość – trzeba jednak uważać, bo wróg może strzały odbić. Sztylet to szybkie ataki o małym zasięgu – broń sprawdza się wyjątkowo dobrze jeżeli lubicie rzucać ostrzem. Twórca wyprodukował również więcej poziomów – tym razem do naszej dyspozycji oddano ich aż dziesięć.

GramTV przedstawia:

Zabawa z sequelem jest w zasadzie identyczna co w przypadku pierwowzoru. Walka jest bardzo szybka i potrafi wzbudzić dużo emocji. Klasycznie dostajemy bardzo krótką kampanię „arcade”, którą przejdziecie w kilkanaście minut – to po prostu zabawa z botami na kolejnych mapach. Kiedy już załapiecie zasady gry pozostaje Wam zmierzyć się z żywym przeciwnikiem w trybe online, bądź na jednym ekranie. W takim czy innym wypadku możecie liczyć na to, że będziecie się bardzo dobrze bawić, o ile ograniczycie się do krótkich sesji. Podobnie jak pierwsza część, również w przypadku „dwójki” dłuższe posiedzenia nie mają sensu. Nie ma w tym nic złego, chociaż gdzieś w głębi duszy żałuję, że deweloper nie pokusił się o wprowadzenie np. alternatywnych trybów czy jakiejś formy długofalowego rozwoju postaci, możliwości odblokowywania nowej zawartości, bądź innych elementów do których przyzwyczaiły nas nawet niskobudżetowe indyki. Messhof pozostaje wierny idei maksymalnej prostoty. Stanowi to o pewnym uroku, ale również ogranicza.

Nidhogg 2 nie jest jednak zupełnie tożsamy z jedynką. Największa zmiana dotyczy oprawy graficznej, co znacznie modyfikuje szeroko pojęte wrażenia płynące z zabawy. Kojarzący Nidhogga z wypraną kolorystyką, oprawą graficzną rodem z Amigi i minimalistycznym przedstawieniem postaci będą zapewne zszokowani. Gra stała się niemalże jaskrawa, a przerysowany, neonowy wręcz pixel-art nie wszystkim będzie odpowiadał. Mi osobiście nowe wizualia „siadły”, więc narzekać nie mogę, ale szczerze przyznam – potrzebowałem chwili na przekonanie się do tego stylu. Szczególnie dobrze prezentują się tła. Szkoda tylko że Messhofowi nie starczyło czasu czy zapału do tego, aby stworzyć więcej brutalnych finisherów kończących walkę na gołe pięści – znaku rozpoznawalnego pierwszej części. Plus za świetną ścieżkę dźwiękową, która w połączeniu z pulsującym tłem i specyficzną animacją tworzy zakręconą, dziwaczną atmosferę niepokoju.

Odpowiadając na pytanie zadane w nagłówku – sytuacja jest dosyć niekomfortowa. Jeżeli macie już pierwszego Nidhogga, to zastanówcie się dobrze czy chcecie płacić drugi raz za ten sam pomysł, delikatnie tylko rozwinięty i wykonany w innej stylistyce. Natomiast osobom nie grającym wcześniej w oryginał i tak doradziłbym w pierwszej kolejności sięgnąć właśnie po pierwowzór. Dla kogo zatem jest ta gra? Chyba dla tych, którym poziomy z „jedynki” się już przejadły. Jeżeli zaliczacie się do tej grupy, to śmiało. Aha, no i zapomniałbym – oczywiście Nidhogg 2 to bardzo dobra gra. Po prostu moim zdaniem zupełnie niepotrzebna.

7,0
Bardzo dobra gra, ale zupełnie niepotrzebna
Plusy
  • Mechanika wciąż bawi
  • Świetnie wyglądające tła
  • Hipnotyzująca oprawa audiowizualna
Minusy
  • W zasadzie to samo co w pierwszej części
  • Nadaje się tylko na krótkie sesje
Komentarze
0



Nie ma jeszcze żadnych komentarzy. Napisz komentarz jako pierwszy!