Śmiało tam sięgać, gdzie wzrok nie sięga. Odważnie wskrzeszać marki, które już gniły w trumnie. Oglądać seriale, które mogą być strasznym niewypałem.
Śmiało tam sięgać, gdzie wzrok nie sięga. Odważnie wskrzeszać marki, które już gniły w trumnie. Oglądać seriale, które mogą być strasznym niewypałem.
Star Trek. Legenda. Obiekt kultu. Cudowny bożek nerdów z poprzedniej epoki. Nie wiem jak dla Was, ale dla mnie język starszych odsłon pozostawał niezrozumiały i mało atrakcyjny. Spróbowałem, obejrzałem parę odcinków, starsze filmy, ale niestety – nie zakochałem się. Jakiekolwiek uczucia dla Star Treka wyhodowała we mnie dopiero nowa seria filmów, która zapoczątkowała prawdziwy renesans marki. Po tym dostaliśmy kilka naprawdę przyjemnych godzin w kinie, pojawiła się przyzwoita gra, aż wreszcie przyszedł moment w którym na ekrany telewizorów wszedł nowy serial. Czy jednak da się pogodzić to uniwersum i format telewizyjny z nową rzeczywistością i nowymi oczekiwaniami widzów?
Troszkę o fabule – pierwsza połowa serialu przybliża nam naprawdę ciekawą historię wojny Federacji z Imperium Klingońskim. W tle swoje perypetie przeżywają główna bohaterka, dosyć ciekawą postać Michaeli Burnham (w tej roli Sonequa Marin-Green, znana wcześniej z dość znaczącej roli w The Walking Dead) z jej nietypowym pochodzeniem, nieskomplikowanym, ale ciekawym „back-story”, a także szereg bardziej, lub mniej ciekawych postaci. Po stronie ciekawej zdecydowanie kapitan statku USS Discovery (Jason Isaacs), czy pierwszy oficer Saru (Doug Jones), po stronie mniej ciekawych stoją w szeregu m.in. mało rozgarnięta kadetka Tilly (Mary Wiseman) oraz homoseksualny szef działu badawczego (w tej roli Anthony Rapp, możecie go znać jako przyczynek do upadku Kevina Spacy’ego). Jak widzicie, raczej próżno jest szukać tutaj znanych nazwisk. Bez wątpienia to zabieg zamierzony – w Star Treku postawiono na nowe twarze, które nie kojarzą się mocno z innymi dziełami czy uniwersami.
O Star Trek: Discovery można powiedzieć dużo dobrego i dużo złego. Po pierwsze, serial nie nudzi – rzucani jesteśmy w środek epickiej wojny i to się czuje. Zawsze coś się dzieje i nawet jeżeli oglądamy odcinek łamiący linię fabularną, to potrafi nas wciągnąć. Po drugie, dostajemy naprawdę bezkompromisowe widowisko. Twórcy nie stosują sztuczek i pokazują jak można dobrze wykorzystać budżet - gros pieniędzy najwyraźniej poszło na scenografię i efekty specjalne, nie na gaże dla aktorów. Po trzecie wreszcie, udało się w tym przypadku opracować przyjemną formułę, którą nazywam roboczo „lekką powagą sytuacji”. Wątki przygodowe i sekcje humorystyczne nie przeszkadzają w budowaniu dramatu wojny w kosmosie. Z drugiej strony od czasu do czasu twórcom zdarza się zgubić dobry rytm i nie udaje im się nadać odpowiedniego tonu, co skutkuje wrażeniem oglądania parodii czy też zwykłej szmiry. Są to rzadkie momenty, ale zdarzają się – w tym przypadku winię przede wszystkim słabe aktorstwo. Inna sprawa – aż prosi się o to, aby humor był nieco wyższych lotów. Zaprezentowano szereg postaci, między którymi mogłaby być naprawdę cudowna chemia, więc nie raz i nie dwa miałem wrażenie zmarnowanej okazji.
Mam też wrażenie, że twórcy serialu bardzo wyraźnie odcięli się od poprzedniej formuły serii, która zakładała oparcie się o relatywnie krótkie epizody, o odkrywanie w każdym odcinku nowych planet i cywilizacji, o wątki typowo „eksploracyjne”. Chcieli stworzyć coś nowego, nadać inny ton, stworzyć inną formułę. Podejrzewam jednak, że pewnym momencie produkcji zorientowali się, że muszą dodać parę elementów charakterystycznych dla Star Treka, aby nie zostać posądzonymi o stworzenie czegoś oderwanego od marki. Wojna z klingonami – najbardziej charakterystyczną rasą w uniwersum to troszkę za mało. Stąd po kilku odcinkach pojawiły się elementy eksploracyjne, które niekoniecznie pasują do całokształtu. Najgorzej serial radzi sobie wtedy, kiedy próbuje udawać mądrzejszy niż jest w rzeczywistości. Jako space opera o wojnie jest świetny, kiedy próbuje naśladować poprzednie serie, staje się wyraźnie gorszy. Ogółem pierwsza połowa naprawdę może się podobać i gdybym rozmawiał z fanem szeroko pojętej fantastyki powiedziałbym, że nie ma powodu, żeby Star Trekowi nie dać szansy i nie poświęcić przynajmniej tych paru godzinek. Nie trzeba się obawiać nieznanego.
Tekst stanowi moją opinię na temat pierwszego sezonu Star Trek: Discovery po obejrzeniu pierwszej połowy sezonu. Po wypuszczeniu dziewięciu odcinków emisję przerwano zgodnie z planem – serial powróci w połowie stycznia. Tekst zostanie w odpowiednim czasie zaktualizowany.
Całościowo nie mogę niestety pochwalić gry aktorskiej, która stanowi wręcz Piętę Achillesową Star Trek: Discovery. Były pewne momenty, których w stosunku do gry aktorskiej ewentualnie mógłbym użyć określenia „niezła”, aczkolwiek przez większość czasu miałem wrażenie, że oglądam coś na wpół amatorskiego. Przez bardzo długi czas przekładało się to na moje lekkie znudzenie akcję. Dopiero kawalkada zwrotów akcji z końcówki sezonu poprawiła nieco sytuację.
Ogólnie rzecz biorąc Star Trek: Discovery oceniam pozytywnie. Nie jest to w żadnym wypadku serial roku, aczkolwiek niezły scenariusz i przyzwoite ogólne wrażenie sprawiły, że będę czekał na drugi sezon. Nie będę co prawda odliczał dni, ale kiedy pojawi się okazja, aby wejść na pokład USS Discovery, nie będę się ociągał. Jakim graczom spodoba się Star Trek: Discovery? Rzecz jasna miłośnikom wszelkiego rodzaju kosmicznych przygód, chociażby serii Mass Effect oraz tym, których kręci wojna cywilizacji międzygwiezdnych w stylu Stellaris,