Oryginalna Szklana pułapka z 1988 roku niezmiennie od lat pozostaje w ścisłej czołówce moich ulubionych filmów. Wiele innych produkcji próbowało skopiować tę formułę, jednak prawie nikomu nie udało się dorosnąć do pięt oryginałowi. Tym razem tego ambitnego zadania podjął się Drapacz chmur z Dwaynem “The Rock” Johnsonem w roli głównej.
Will Sawyer był agentem FBI – do momentu, gdy podczas nieudanej akcji odbijania zakładników stracił nogę w wyniku wybuchu bomby. Na przymusowej emeryturze postanowił się przekwalifikować i założyć firmę ochroniarską. Jedno zlecenie miało odmienić jego życie: dostał zadanie zweryfikowania systemów bezpieczeństwa Perły, imponującego wieżowca w samym centrum Hongkongu, który swoją wielkością przyćmiewa nawet Burdż Chalifa. Jednak, czego można było się spodziewać, robota okazała się być daleka od rutynowej, a Sawyer stanął przed niełatwym zadaniem ratowania
Jedną z rzeczy, która czyniła oryginalną Szklaną pułapkę wyjątkową, była nadzwyczajna zwyczajność Johna McClane’a. Dzisiaj to może zaskakiwać, biorąc pod uwagę, że obecnie Bruce Willis jest wręcz synonimem typowego twardziela z filmu akcji. W oryginalnym Die Hard był on w dużej mierze everymanem – był on odrobinę przystojniejszy, sprawniejszyi sprytniejszy od przeciętnego widza, ale równocześnie nie na tyle, by nie można było się z nim utożsamiać. Wyróżnia się on szczególnie na tle innych bohaterów kina akcji lata 80. i 90. Na tle Schwarzeneggera, Stallone’a czy van Damme’a, Bruce Willis w Szklanej pułapce był na swój sposób kruchy, bardzo ludzki, co było wręcz rewolucyjne.
Właśnie brak tego człowieczeństwa bohaterów jest jednym z powodów, dla którego większość naśladowców Szklanej pułapki stoi w cieniu oryginału. Zamiast ludzkiego Johna McClane’a najczęściej mieliśmy do czynienia z Übermenschen, którzy taranowali zastępy wrogów niczym lodołamacz “Lenin”, tak jak Steven Seagall w Liberatorze czy Gerard Butler w Olimpie w ogniu. Widać, że twórcy Drapacza chmur próbowali oddać właśnie tę kruchość znaną z oryginału – temu, jak mniemam, miało służyć uczynienie z głównego bohatera osoby niepełnosprawnej. Jednak nawet mając jedną nogę, Dwayne Johnson wciąż pozostaje The Rockiem, człowiekiem o fizysie czołgu. Johnson świetnie sprawdza się w filmach akcji, ma ogromny talent komediowy, ba, w Vaianie pokazał, że nawet nienajgorzej śpiewa, ale jedno, co w czym prawdopodobnie nigdy nie będzie wiarygodny, to właśnie w pokazywaniu fizycznej wrażliwości. W Drapaczu chmur proteza nogi jest kreatywnie użyta jako rekwizyt w kilku scenach, ale nie ma ona żadnego znaczenia w warstwie emocjonalnej czy fabularnej.
Co do samego scenariusza, najlepiej oddaje go powtarzana przez Willa Sawyera mantra: jeśli jakiegoś problemu nie da się rozwiązać z użyciem taśmy klejącej, to znaczy, że użyłeś za mało taśmy klejącej. Odnosi się to nie tylko do różnych zadań inżynieryjno-bojowych, do których taśma była wykorzystywana w filmie – sam scenariusz wygląda również na pospiesznie zlepiony z elementów, które niekoniecznie do siebie pasowały. Scenarzyści gier czasami zwracają uwagę na to, że nierzadko ich praca jest wtórna wobec projektantów poziomów – w pierwszej kolejności powstają lokacje, a im przypada niewdzięczne zadanie sklecenia tego w mniej lub bardziej logiczną całość. Mam wrażenie, że tak samo wyglądała praca nad Drapaczem chmur: kiedy w pierwszych kilkunastu minutach Sawyer trafił do znajdującego się na szczycie wieżowca zaawansowanego systemu wirtualnej rzeczywistości, działającego podobnie do holodecku ze Star Treka. Czy był jakikolwiek powód, by ten system znajdował się właśnie tam? Czy było to w jakikolwiek sposób uzasadnione fabularnie? Odpowiedź na oba pytania jest przecząca. Ale od razu, jak Sawyer się tam znalazł, byłem pewien, że właśnie na tym piętrze rozegra się walka z finałowym bossem filmu, i taki był w zasadzie jedyny powód pojawienia się tego elementu. Ta sama zasada tyczy się również reszty filmu: poszczególne sceny są w zasadzie ze sobą jedynie luźno powiązane i niekoniecznie wynikają z siebie, spójność fabularna była wtórna wobec “fajności” poszczególnych scen.
Wisienką na torcie jest niedorzeczność samego pretekstu do filmowej akcji. Na samym początku Drapacza chmur główny bohater otrzymuje od właściciela budynku tablet zapewniający pełen dostęp do wszystkich systemów bezpieczeństwa największego budynku świata. Na dodatek jedynym zabezpieczeniem był system biometryczny – skierowanie kamery tabletu na twarz Sawyera pozwalało na odblokowanie wszystkich jego funkcji. Czyli, podsumowując, bezpieczeństwo całego kompleksu było uzależnione od jednego urządzenia, które łatwo zgubić lub ukraść, a jedyną ochroną przed nieupoważnionym dostępem stanowił system biometryczny, od którego lepszym pod wieloma względami rozwiązaniem tak naprawdę jest chociażby zwykły, czterocyfrowy kod PIN. Jakim sposobem rzekomy ekspert od spraw bezpieczeństwa nie zauważył w tym nic złego?
Nie ma co się łudzić, że Drapacz chmur ma szansę stać się Szklaną pułapką dla kolejnych pokoleń. Słynny oryginał naśladuje jedynie powierzchownie, bez zrozumienia tego, co uczyniło go filmem kultowym. Równocześnie jednak jest to zdecydowanie lepsza Szklana pułapka od ostatnim odsłon serii Die Hard – tak naprawdę Live Free or Die Hard było osadzonym w USA klonem serii o Jasonie Bournie, na plan którego przypadkiem zbłądził Bruce Willis, a o piątej części lepiej w ogóle zapomnieć. Na Drapaczu chmur można, w przeciwieństwie do A Good Day to Day Hard można bawić się całkiem nieźle – pod warunkiem, że odpowiednio obniżysz oczekiwania, a fabularne bzdury bardziej cię bawią niż irytują.
Drapacz chmur to jest film dla Ciebie, jeśli:
- za czasów PSX-a zagrywałeś/łaś się w Die Hard Trilogy,
- jesteś fanem wrestlingu i nie opuszczasz żadnej gry ani filmu z amerykańskimi zapaśnikami,
- uwielbiasz Sim City i jarasz się każdym filmem, w którego centrum są wielkie budynki.
Nie ma jeszcze żadnych komentarzy. Napisz komentarz jako pierwszy!