Twórcy wojennych strzelanek nie mają łatwego życia. Po latach rozłąki z frontami II wojny światowej DICE postanowiło powrócić do korzeni serii za sprawą Battlefield V, ale szybko okazało się, że zaprezentowana przez Szwedów wizja globalnego konfliktu znacząco rozmija się z oczekiwaniami graczy. Cóż, o ile kampania promocyjna najnowszego Battlefielda nie miała najlepszego startu, to twórcy konsekwentnie pozostali przy swoim, jednocześnie nie zamykając się na głosy fanów i uczestników testów. Z jakim skutkiem? Wszystkiego dowiecie się poniżej.
Demony wojny według DICE
Zgodnie z zapowiedziami deweloperzy postanowili sięgnąć po nieco mniej znane wydarzenia i sylwetki z czasów II wojny światowej. Kampanię fabularną w Battlefield V zrealizowano w formie odrębnych, niepowiązanych ze sobą epizodów, w których poznajemy nowych bohaterów i ich losy. Na dzień premiery gry Battlefield V otrzymaliśmy dostęp do zaledwie trzech Wojennych Opowieści, a czwarta i zapewne ostatnia z nich ma wylądować na serwerach jeszcze w grudniu. Tym samym mamy okazję sabotować bazy Nazistów w Afryce, neutralizować fabrykę ciężkiej wody w Norwegii, czy poznać losy grupy Tirailleur. O ile DICE podsuwa nam singla w formule mocno zbliżonej do kampanii z wydanego w 2016 roku Battlefield 1, to pojawiło się sporo zmian na gruncie mechaniki, które w moim odczuciu, nie wyszły jej na dobre.
Po krótkim wstępie do poszczególnej opowieści lądujemy na rozległej mapie, gdzie czeka nas kilka celów do zrealizowania i tutaj pojawia się całkowita swoboda działania – sami decydujemy, gdzie udamy się najpierw i w jaki sposób wykonamy powierzone nam zadania. Ostatecznie większość z wyzwań, które stawiają przed nami twórcy, sprowadza się do tego samego – idź do fabryki, wysadź co trzeba i ulotnij się, zanim ktoś cię zauważy. O ile konsekwencja w egzekwowaniu tego ostatniego mogłaby nadać etapom większego zróżnicowania, to niestety w Battlefield V go nie uświadczymy. Przez kilka minut zgodnie z zaleceniami twórców zakradamy się do bazy wroga, nie dając się wykryć, ale gra w żaden sposób nie premiuje załatwianie spraw "po cichu", więc już po chwili z okrzykiem na ustach prowadzimy regularny ostrzał zza osłon.
Ostatecznie całość przypomina bardziej rozbudowany samouczek, gdzie mamy okazję zapoznać się z poszczególnymi mechanikami rozgrywki czy modelem strzelania, a nie angażującą i nastawioną na opowiadanie historii kampanię. Na ukończenie pojedynczego epizodu musimy poświęcić niewiele powyżej godziny, podczas której z jednej strony dobija nas monotonia rozgrywki, a z drugiej i tak mamy zbyt mało czasu, by emocjonalnie związać się z bohaterami opowieści. Przy okazji twórcy nie chcieli skupiać się wyłącznie na dramacie żołnierzy, łącząc pompatyczny klimat z czarnym humorem, co w ogólnym rozrachunku wyszło mocno pretensjonalne. Wydaje się, że DICE chciało ugrać kilka dodatkowych punktów na kampanii, której główny rynkowy konkurent w tym roku nie zaoferuje, ale po zabawie w trybach sieciowych trudno nie odnieść wrażenia, że moduł singlowy jest zupełnie zbędny w Battlefield V.
Ewolucja pola bitwy
Na szczęście kiepskie pierwsze wrażenie po obcowaniu z kampanią fabularną bardzo szybko zaciera zabawa w trybach sieciowych Battlefield V. Chociaż na pierwszy rzut oka tytuł przypomina nieco podrasowanego pod kątem oprawy wizualnej Battlefielda 1 z urozmaiconym wyposażeniem i umundurowaniem, to twórcy zdecydowali się na kilka zmian w mechanice, których opanowanie może mieć kluczowe znaczenie dla ostatecznego wyniku. Jedną z najważniejszych nowinek jest możliwość reanimowania postrzelonych sojuszników, nawet jeśli nie zdecydujemy się na rozgrywkę klasą medyka. W toku produkcji najwidoczniej całkowicie zapomniano o obiecanej wcześniej opcji przeciągnięcia rannego sojusznika za osłonę, ale sam proces reanimacji trwa na tyle krótko, że łatwo przeprowadzić go bez zbytniego narażania się na ostrzał, jeśli jesteśmy wystarczająco uważni.
Od pierwszych chwil łatwo też odczuć fakt, że tym razem ruszamy do walki z dużo mniejszym zapasem amunicji. O ile takie rozwiązanie nie przypadnie do gustu wielbicielom samotnych rajdów na wrogie umocnienia, to wymuszenie w ten sposób większej kooperacji pomiędzy członkami drużyny zdaje się wychodzić grze na dobre. Stosowne restrykcje dotyczą także pojazdów i o ile piechota może łatwo uzupełniać zapasy pocisków (np. podnosząc je z martwych przeciwników), to pojazdy muszą wracać do określonego punktu, by odnowić zapasy. Tym samym nie uświadczymy już sytuacji z Battlefield 1, gdzie zdolni kierowcy mogli przez niemal cały mecz skutecznie bronić pojedynczego punktu, nie zważając na żadne ograniczenia.
Obok tego pojawił się system wznoszenia drobnych fortyfikacji, które okażą się szczególnie przydatne dla ekip zmuszonych do obrony konkretnych punktów. Całość trwa stosunkowo szybko, a kreowanie umocnień jest na tyle intuicyjne, że bardzo łatwo je opanujemy. Nawet jeśli początkowo nie będziemy poświęcać tej mechanice zbyt dużej uwagi, to po kilku seriach Wielkich Operacji bardzo szybko się do nich przekonamy. Warto jednak zaznaczyć, że stawianie umocnień jest powiązane z konkretnymi obszarami, więc wymaga też nieco znajomości poszczególnych pól bitew.
Wprawdzie w stosunku do ogromu różnych opcji zmiany wydają się tylko kosmetyczne, ale nie da się ukryć, że w bardzo przyjemny sposób zmieniły oblicze starć na wirtualnych polach bitew. Większy nacisk na rozgrywkę w obrębie drużyny i związane z tym premie z pewnością docenią szczególnie ci, którzy nie prowadzą wojen w pojedynkę, aczkolwiek także wśród dobieranych przez system graczy znajdziemy masę osób nastawionych na kooperację. Gra to umożliwia, gra to premiuje, więc nie ma wyjścia — trzeba współpracować.
Największym wyzwaniem Battlefield V okazał się dla mnie nieco zmodyfikowany, czy ulepszony system strzelania. Po niemal bezpośredniej przesiadce z poprzedniej odsłony kontrolowanie lotu pocisków było lekko problematyczne, ale po kilku godzinach mogę śmiało przyznać, że twórcy zrobili krok w dobrym kierunku. Oczywiście model walki z wykorzystaniem każdego typu broni prezentuje się nieco inaczej, a opanowanie posługiwania się nimi zajmuje nieco czasu, w czym czuć nieco przejawy polityki EA względem serii Battlefield. Wraz z rozwojem gry-usługi będzie coraz więcej opcji, co z jednej strony zwiększy różnorodność, ale też podniesie nieco próg wejścia dla nowych graczy, jednocześnie premiując tych, którzy regularnie toczyli zmagania już od dnia uruchomienia serwerów.
Pokaz mody wśród drugowojennego pandemonium
Według mnie siłą trybów sieciowych serii Battlefield od zawsze była ta charakterystyczna atmosfera towarzysząca rozgrywce na dużą skalę z wykorzystaniem wszelkiego dostępnego arsenału. Twórcy utrzymali wszechobecne uczucie zagrożenia nadciągającego z każdej strony i chociaż niejednokrotnie zaklniemy pod nosem na stosunkowo niewielką przejrzystość tego, co dzieje się na ekranie, to trudno oprzeć się wrażeniu, że tak właśnie wojna ma wyglądać. Wszystko to potęguje dobrze zrealizowany system destrukcji otoczenia, który przy niewielkiej pomocy graczy może diametralnie zmienić nie tylko wygląd lokalnych krajobrazów, ale też strasznie zawęzić pole do manewru w realizowaniu poszczególnych działań taktycznych.
Wprawdzie na premierę gry otrzymaliśmy jedynie osiem rozległych aren do potyczek sieciowych, to korzystając z palety dostępnych trybów, możemy poznać je z różnych stron i nauczyć się korzystać z ich atutów. Zgodnie z zapowiedziami największą atrakcją Battlefield V (jak dotąd) są Wielkie Operacje, czyli okraszone delikatnym tłem historycznym mieszanki poszczególnych trybów sieciowych następujących kolejno po sobie. Do tego oczywiście mamy garść modułów znanych z poprzednich odsłon, więc z pewnością każdy z graczy znajdzie tu coś dla siebie.
Nie da się ukryć, że jedną z największych kontrowersji związanych z omawianą produkcją (tuż obok zwiększenia roli kobiet w starciach) była opcja personalizacji wyglądu żołnierzy. W ramach Kompanii otrzymujemy dostęp do szeregu możliwości w dostosowaniu wyglądu awatarów każdej z klas i stron konfliktu. Począwszy od wyboru płci, poprzez nakrycia głowy, umundurowanie na malowaniu twarzy czy broni kończąc, możemy nadać unikalny wygląd naszej jednostce. Oczywiście wszystko to w ramach odblokowanej lub wykupionej za wirtualną walutę zawartości.
Zakres modyfikacji wciąż może budzić drobne zastrzeżenia niektórych graczy, to trudno nie zauważyć, że DICE zdecydowało się na nieco mniejszą ekspozycję rzeczonych nowinek. Wystarczy przywołać w pamięci różowego Dartha Vadera, by szybko przekonać się, że tutaj nie uświadczymy tak odważnych rozwiązań. Malowania są wyraźne i bardzo łatwo je zauważyć, ale raczej zachowują stosowny do wyboru czasu i miejsca akcji umiar czy takt. Z pewnością wybrane elementy będą powiązane z dodatkowymi mikropłatnościami, ale nie ma przy tym wrażenia, że opcje malowania mają jakiś realny wpływ na przebieg rozgrywki, więc pozostaje liczyć, że w tym aspekcie nic się nie zmieni wraz z dalszym rozwojem gry.
Wojna niedoskonała
Zarówno pod względem oprawy wizualnej, jak i ścieżki audio Battlefield V sprawia wrażenie szczególnie dopracowanej produkcji. Wprawdzie polski dubbing został zrealizowany bardzo dobrze, ale niektóre jego aspekty mocno zabużają właściwą immersję podczas rozgrywki — np. gdy zostaniemy postrzeleni, to nasz awatar woła o pomoc w swoim ojczystym języku, co dla graczy w pobliżu słyszane jest już zupełnie inaczej, bo kwestie te zostały przetłumaczone. Mógłbym się tutaj też nieco przyczepić do sposobu, w jaki wyreżyserowane zostały przerywniki filmowe Wojennych Opowieści, ale sama kampania w moim odczuciu stoi na tak niskim poziomie, że nawet doskonałe tło fabularne mogłoby nie być wystarczającą kartą przetargową.
Jednocześnie twórcom nie udało się uniknąć drobnych błędów — podskakujące ciała martwych antagonistów, teleportujący się gracze czy zasadniczo nieistniejący już towarzysze, których modele nie wiedzieć czemu przesuwają się po mapie (potem wracają do punktu wyjścia i przesuwają się znowu). Dobieranie graczy do zakończonych już meczów czy wrzucanie ich do ekipy, która ma kilkukrotną przewagę liczebną to tylko drobne mankamenty. Nie sposób także nie wspomnieć, do przedziwnym epizodzie podczas norweskiego odcinka kampanii, gdy po uratowaniu Astrid wszystkie etapy z jej udziałem zwyczajnie się zacinają i tworzą wrażenie rozgrywanych w zwolnionym tempie.
Wszystko to przesłania jednak fakt, że twórcy postanowili znacznie mocniej zaakcentować naszą samoświadomość w obcowaniu ze światem gry poprzez ukazywanie nam naszego ciała. Podając na ziemię, widzimy nogi awatara, a naszą pozycję dostrzegają też zupełnie inaczej gracze wokół. Tym samym poruszanie kursorem podczas czołgania się nie sprawia, że tylko się obracamy, co zdecydowanie podnosi realizm zachowań awatarów i znacznie uatrakcyjnia samo obserwowanie zmagań.
Status Quo
O ile zawsze serię Call of Duty kojarzyłem przede wszystkim z charakterystyczną kampanią singlową, to siłą serii Battlefield były dla mnie potyczki sieciowe zrealizowane z dużym rozmachem na rozległych arenach. Wygląda na to, że studio DICE trzymając się tego schematu, dystrybuowało zasoby do produkcji poszczególnych modułów BF-a V. Mamy tu stosunkowo nudną i zasadniczo zupełnie niepotrzebną kampanię dla pojedynczego gracza i rewelacyjną rozgrywkę w trybach sieciowych. I chociaż w pierwszej chwili Battlefield V wydawał mi się poprzednią odsłoną przemalowaną na drugowojenne barwy z dodatkiem fikuśnych skórek dla awatarów, to wprowadzone w grze zmiany zdecydowanie wychodzą jej na dobre.
Trudno zaprzeczyć, że zawartość oferowana przez twórców na premierę jest mniejsza, niż miało to miejsce wcześniej, ale bardzo łatwo wyczuć tu klimat gry-usługi, którą Electronic Arts ma zamiar rozwijać w kolejnych latach. Zmierzający na rynek build to solidny fundament, na którym można zbudować jeszcze wiele, a biorąc pod uwagę fakt, że wydawca zrezygnował z modelu premium, fanów serii mogę jedynie zachęcić do inwestycji, szczególnie że już teraz jest w grze co robić, a jeszcze w grudniu czekają nas kolejne atrakcje. Oczywiście gdzieś po drodze możemy pokusić się o krytykę dotyczącą wierności historycznym realiom, ale warto pamiętać, że Battlefield V to gra, która ma przede wszystkim zapewnić nam dobrą zabawę w sieci. I na przekór malkontentom, z tego wymogu dzieło DICE wywiązuje się znakomicie.