Zaledwie rok po premierze piątej części, kolejna odsłona Krzyku debiutuje w kinach. Oceniamy, czy Ghostface odnalazł się w Wielkim Jabłku.
To wszystko się łączy
W ostatnich kilku latach wyrosło nam wielu ciekawych i oryginalnych reżyserów kina grozy, ale nikt nie potrafi tak skutecznie operować satyrą, metakomentarzami oraz fanserwisem w gatunku, jak duet Matt Bettinelli-Olpin i Tyler Gillett. Już w Zabawie w pochowanego reżyserzy odwrócili paradygmat „dziewczyny w opałach”, jednocześnie bawiąc się schematami. Doskonale powtórzyli to w ubiegłorocznym requelu Krzyku, który nie bez przyczyny pozbawiony był numerka. Świeże spojrzenie dało serii potrzebnego kopa, aby wyjść z mielizny, w której Ghostface i pozostali bohaterowie utknęli na początku drugiej dekady XXI wieku. Na szczęście studia są teraz bardziej skłonne do ryzyka i eksperymentów, co w przypadku tej horrorowej franczyzy opłaciło się z nawiązką. Jednak seria zaczyna mieć problem, bo nie wyobrażam sobie, jak jeszcze bardziej można przekroczyć granice w siódmej odsłonie, skoro szóstka wyciska z tej konwencji niemal wszystko, co można.
Od dramatycznych wydarzeń z Woodsboro pozmieniało się trochę w życiu głównych bohaterów. Tara (Jenna Ortega) rozpoczęła studia w Nowym Jorku, mieszkając wraz z Mindy (Jasmin Savoy Brown), Chadem (Mason Gooding) i nową współlokatorką Quinn Bailey (Liana Liberato). Gdy młodsza siostra próbuje ułożyć sobie życie na nowo, tak Sam (Melissa Barrera) wciąż nie potrafi pogodzić się z przeszłością. Kolejne terapie nic nie dają, a jej relacje z Tarą znowu się pogorszyły. Siostry otrzymują kolejną szansę, aby zbliżyć się do siebie we wzajemnym ratowaniu sobie życia, gdy niespodziewanie w mieście pojawia się nowy Ghostface. Tym razem morderca wykorzystuje stare maski, mając tylko jeden cel – zabić pozostałych przy życiu ocalałych z Woodsboro, po drodze nie oszczędzając nikogo.
GramTV przedstawia:
Poprzedni Krzyk doskonale wykorzystywał konwencje metatekstualności całej serii, jednocześnie zadowalając weteranów, jak i zupełnie nowych widzów. Szósta część jeszcze wyżej podnosi poprzeczkę, na każdym kroku bawiąc się z widzem i igrając z jego oczekiwaniami. Już sam wstęp obfituje w wiele zaskakujących rozwiązań, które zrywają ze schematami, a to zaledwie niewielki przedsmak tego, czego możemy oczekiwać w dalszej części. Twórcy doskonale rozumieją nie tylko tę serię, ale również gatunek, potrafiąc połączyć opowieść pełną nawiązań do poprzednich części, jednocześnie wywracając klisze kontynuacji na drugą stronę, łącząc to ze świeżym spojrzeniem na slashery.
Szósta odsłona Krzyku ani na moment nie popada w rutynę, proponując emocjonującą i angażującą rozrywkę do ostatniej minuty. Mattowi Bettinelliemu-Olpinowi i Tylerowi Gillettowi nie brakuje oryginalnych pomysłów, zarówno na zaskoczenie widzów zwrotami akcji, jak i czysto inscenizacyjnych. Kto zobaczy scenę w metrze, ten będzie wiedział, o czym mowa, bo to ścisła czołówka najbardziej porywających scen z całej serii. Przeniesienie akcji do Nowego Jorku okazało się strzałem w dziesiątkę, dając twórcom więcej możliwości na podtrzymywanie atmosfery ciągłego zagrożenia, gdyż każdy napotkany przechodzień może okazać się bezwzględnym mordercą łaknącym zemsty. To dużo powiew świeżości po wykorzystanym już do cna małym amerykańskim miasteczku.