Duch Uwe Bolla powraca
Założenia były bardzo ambitne. Twórcy wzięli historie oraz postacie z dwóch pierwszych odsłon growej serii od Capcomu, połączyli je w jedną całość, urozmaicając licznymi smaczkami dla fanów. To nie miał być kolejny odcinek z cyklu Milla Jovovich robi dziwne akrobacje, zabijając po drodze setki potworów, jedynie udając, że cokolwiek ma to jeszcze wspólnego z Resident Evil. Reżyser Johannes Roberts od początku podkreślał, że jest fanem marki i chce jak najlepiej przenieść ją na duży ekran. Nawet przy wątpliwościach castingowych, ciężko było nie ulec urokowi Robertsa, który obiecywał z szacunkiem podejść do materiału źródłowego. Ale po premierze pierwszego zwiastuna zasłony opadły i chyba tylko najwięksi entuzjaści liczyli, że ten projekt może się udać. Niestety, ale nad Fabryką Snów nadal wisi widmo złych growych ekranizacji.Claire Redfield (Kaya Scodelario) wyrusza do swojego brata mieszkającego w Raccoon City, aby ostrzec go przed zbliżającym się niebezpieczeństwem. Po drodze jest świadkiem dziwnego wypadku, w którym ofiara jak gdyby nic wstaje i rusza w dalszą drogę. Po dotarciu na miejsce spotyka się z Chrisem (Robbie Amell), który jednak nie ma dla niej czasu i wyrusza na nocną służbę, bronić ulic miasta. Szef policji Brian Irons (Donal Logue) wysyła go wraz z Jill Valentine (Hannah John-Kamen), Albertem Weskerem (Tom Hopper) i Richardem Aikenem (Chad Rook) do tajemniczej posiadłości Spencera, aby odszukać zaginionych funkcjonariuszy. Na posterunku pozostaje jedynie niedoświadczony Leon S. Kennedy (Avan Jogia), który przybył do miasteczka, aby nabrać pierwszych szlifów w policyjnym rzemiośle. Nie wie jednak, że jego pierwsza noc sprawdzi nie tylko wszystkie umiejętności wyniesione z akademii, ale również wolę walki o przetrwanie w rodzącym się niebezpiecznym świecie.
Resident Evil: Witajcie w Raccoon City niestety nie jest wierną filmową adaptacją dwóch pierwszych odsłon serii. Choć z pozoru kluczowe elementy są na swoich miejscach, to twórcy w fabule, a także postaciach, dokonali wielu zmian, które nie spodobają się wielu fanom. Osoby nieznające serii nawet nie odczują problemów, ale gdy od początku narracja twórców była skierowana do sympatyków tego uniwersum, to powinni liczyć się z tym, ze wszystkie, nawet najdrobniejsze zmiany, mogą zostać poddane ostrej krytyce. Dlatego nie rozumiem zamiaru aż tak głębokiego ingerowania w historię. W filmie zmieniono wiele elementów, które zwyczajnie działały w grach. Jak chociażby prywatna misja Alberta Weskera, której w kinowej produkcji również nie brakuje, ale same motywacje zostały wywrócone do góry nogami, kompletnie rujnując tę postać.
Wcale nie lepiej jest z całą resztą bohaterów, których jest zwyczajnie za dużo. W pierwszych dwóch odsłonach growej serii nie zostali oni rozwinięci, więc twórcy filmu musieli nadać im jakieś cechy charakteru, aby mogli się wyróżniać. Niestety poszli po linii najmniejszego oporu, a przy kiepskich umiejętnościach Johannesa Robertsa w pracy z aktorami, oraz samymi gwiazdami widowiska, którzy nie potrafili odnaleźć się w swoich rolach, otrzymujemy mieszankę źle napisanych postaci z jeszcze gorszym warsztatem aktorskim. Jill jest irytującą, traktującą wszystko zbyt dosłownie twardzielką. Chris nawet nie ma własnej osobowości. To zwykły przystojny mięśniak wyjęty wprost z okładki Men’s Health. Leon to zagubiony świeżak, który nie radzi sobie z sytuacją. Jeszcze najlepiej ze wszystkich prezentuje się Claire, bo twórcy usilnie robią z niej główną bohaterką, dając jej najwięcej czasu ekranowego.Już na wczesnym etapie popełniono błąd, aby zekranizować dwie pierwsze części growej serii. Zamysł był dobry, ale to mogło się udać wyłącznie w rękach zdolniejszych twórców. Dużo lepszym pomysłem było zamknięcie bohaterów w posiadłości Spencera lub na komisariacie policji w Racooon City, gdzie musieliby walczyć o przetrwanie. Bez zbędnych wątków pobocznych, zbyt dużej liczby postaci i próby urozmaicenia fabuły, która wyraźnie podkłada podwaliny pod rozwój filmowej serii. Tylko dwójka bohaterów oraz zombiaki wylewające się ze wszystkich stron. Prosty film, który w nawet najmniejszym stopniu przypominałby to, co znamy z gier, a nie tona kiepskich easter eggów, które kompletnie nic nie wnoszą do całości.