Prequel do przygód Geralta już wkrótce zadebiutuje na Netflixie. Oceniamy, czy warto czekać na poznanie genezy pierwszego na świecie wiedźmina.
Na początku były potwory
Po wielkim sukcesie pierwszego sezonu Wiedźmina jasnym stało się, że Netflix wszedł w posiadanie niezwykle popularnej i potężnej marki, której uniwersum mogą rozwijać przez długie lata. Gdy HBO szukało do realizacji odpowiednich spin-offów Gry o Tron, a Amazon dopiero pracował nad serialem w świecie Władcy Pierścieni, Netflix posiadał już gotowy produkt, dodatkowo napędzany przez wciąż popularne gry od CD Projekt RED. Dla platformy to była wymarzona sytuacja, ale zdecydowanie mniej dla fanów prozy Andrzeja Sapkowskiego, którzy nie zostawili suchej nitki na pierwszym, a później również drugim sezonie. Spin-offy, jak animowany Wiedźmin: Zmora wilka miały być zwolnione z brzemienia książkowych adaptacji, rozbudowując uniwersum w rejonach, które nie były eksplorowane przez samego Sapkowskiego. Paradoksalnie Wiedźmin: Rodowód krwi mógł stać się punktem zwrotnym dla całej serii, która poprzez zupełnie nieznaną historię miałaby zachęcić do kolejnych produkcji nawet ortodoksyjnych fanów. Problem w tym, że to nikomu niepotrzebny, wykonany po łebkach serial, który Wiedźminem jest głównie z nazwy.
Historia rozgrywa się na 1200 lat przed Geraltem z Rivii, kiedy światem rządziły elfy, a o ludziach nikt jeszcze nie słyszał. Ambitny król Xin'trei (przyszłej Cintry), chce zakończyć wielką wojnę i zjednoczyć wszystkie królestwa. Krwawy spisek, na czele którego stanął czarnoksiężnik Balor (Lenny Henry), kończy się zabiciem członków najznamienitszych elfickich klanów. Podróżująca po świecie Éile (Sophia Brown) z klanu Kruka trafia do aresztu po jednej z bójek w karczmie. Za kratami spotyka Fjalla (Laurence O'Fuarain), syna przywódcy klanu Psa, z którym Kruki nie mają przyjaznych stosunków. Ich niedola łączy ich we wspólnym celu, aby podążyć do stolicy i pomścić swoich pobratymców. Po drodze zbierają drużynę, złożoną z wojowniczki Scian (Michelle Yeoh), potężnego Callana (Huw Novelli), krasnoludki Meldof (Francesca Mills) oraz dwójki czarodziejów – Zacaré (Lizzie Annis) i Syndril (Zach Wyatt). Siedmiu wybrańców staje naprzeciwko potężnego królestwa, aby nie dopuścić do zagłady świata przez nikczemnego Balora i jego popleczników.
GramTV przedstawia:
Wiedźmin: Rodowód krwi mierzył się z wieloma produkcyjnymi problemami, które wymusiły na twórcach ograniczenie liczby odcinków z sześciu do czterech. Zmiana miała przynieść pozytywne skutki dla historii - przyśpieszyć tempo, ulepszyć narrację i sprawić, że opowieść będzie bardziej zwarta i ciekawsza. Niestety już pierwszy mocno poszatkowany odcinek mocno ucierpiał, przez co otrzymujemy w zasadzie serię scen, które mają ogromną trudność, aby zachować ciągłość i spójność prezentowania historii. Z jednej strony poznajemy więc dwójkę głównych postaci, z którymi spędzimy najwięcej czasu podczas oglądania serialu, ale z drugiej twórcy chcą jak najszybciej przedstawić główny wątek, zarysować konflikt i nadać motywacje bohaterom i złoczyńcom. W konsekwencji ciężko jest przebrnąć przez pierwszy epizod bez poczucia, że zaprezentowane w nim wydarzenia powinny zostać podzielone na co najmniej dwa osobne godzinne odcinki.
Serial nieumyślnie powiela wiele problemów, których byliśmy niedawno świadkami przy Władcy Pierścieni: Pierścieni Władzy od Amazona. Począwszy od miałkiej, nieciekawej i generycznej historii, przez mnogość archetypicznych postaci, po świat, który choć potrafi urzec, nawet pomimo co najwyżej przeciętnych efektów specjalnych, to wydaje się równie sztuczny, co elfie uszy bohaterów. Twórcy stworzyli do bólu zwyczajny świat fantasy, zupełnie nie wykorzystując potencjału w motywie, w którym to elfy, a nie ludzie, są panami ziem. Już w pierwszym odcinku odwiedzamy pewną wioskę, która przypomina ludzkie osady jakich wiele, w których bywał Geralt. Gdyby więc nie szpiczaste uszy, ciężko byłoby stwierdzić, że to postacie elfów, którym brakuje czegokolwiek więcej, co świadczyłoby o ich odmiennej rasie. Zarówno ich wygląd, jak i zachowanie bardziej przywodzi na myśl ludzkie potwory, które Rivijczyk powstrzymywał w swoim własnym serialu, niż elfy z krwi i kości.