Filmy rodem z Islandii często koncentrują się na specyficznym zawieszeniu w psychologicznej próżni, czy też swoistym niedopasowaniu postaci do czasu i przestrzeni, ukazując próby „osadzenia się” w rzeczywistości, odnajdywania samych siebie i pokierowania własnym życiem, które póki co zdołało ich gdzieś ponieść – w miejsce i relacje, w których jest smutek, zmęczenie lub podskórny niepokój. Próbują wypełnić ulotną lub całkiem konkretną pustkę. Bohaterowie i bohaterki czują się zwykle rozbici, samotni i/lub niezrozumiani, wyobcowani. Czegoś im brakuje. Takie dojmujące uczucia i brak poczucia komfortu brane na warsztat przez islandzkich filmowców niezbyt dziwią, biorąc pod uwagę niewielkie społeczeństwo, a zarazem znaczne odseparowanie od siebie rodzin i jednostek (4 osoby na kilometr kwadratowy) w połączeniu z charakterystycznym dla całej Skandynawii przyzwyczajeniem do społecznego dystansu i zwyczajem jego kultywowania. Fabuła zwykle przedstawiona jest w melancholijnej scenerii – często na tle surowych, a jednocześnie przepięknych krajobrazów – podkreślającej ukryte emocje, konflikt czy alienację. Niejako przy okazji ukazana zostaje nie tylko różnica w mentalności, lecz także w poczuciu czasu Skandynawów. Tak to było w tak odmiennych od siebie filmach, jak na przykład: Tańcząc w ciemnościach, Fúsi, Noi Albinoi, Barany. Islandzka opowieść. I tak jest w obrazie Lamb, fabularnym debiucie Valdimara Jóhannssona. Zasługuje on na uwagę, tym bardziej że stanowi koprodukcję islandzko-szwedzko-polską, został wyróżniony Nagrodą za Oryginalność w Cannes i trafił na oscarową shortlistę w kategorii najlepszy film międzynarodowy.
Stagnacja i wilki w ludzkich skórach
W tym minimalistycznym dramacie, którego scenariusz wspólnie stworzyli Valdimar Jóhannsson i Sjón (współpracownik Björk i von Triera, autor wydanej na naszym rynku powieści Skugga Baldur. Opowieść islandzka i współzałożyciel surrealistyczno-dadaistycznej punkowej grupy poetów i performerów Medusa, co poniekąd wyjaśnia oniryczno-surrealistyczny charakter recenzowanego utworu), poznajemy całkiem jeszcze młode małżeństwo. Para żyje zgodnie z rytmem przyrody na farmie owiec pośród często osnutych mgłą i deszczem, majestatycznych zielono-brunatnych gór i rdzawych pól. Uderzający chłodem krajobraz w Lamb, takie też wnętrza domu i zabudowań gospodarczych, ocieplają soczyste łąki, błękitne skrawki nieba, symbolicznie dając do zrozumienia, że ich egzystencja nie zawsze upływała w szarudze, pod znakiem nieokreślonego posępnego fatum, w cieniu z początku ledwie uchwytnego bólu. Ten cichy żal bijący z ekranu nie znajduje ujścia w płaczu bohaterów, skrywa się pod maską obojętności i wręcz celebrowanej rutyny, chwilami wyziera jednak z uwięzionych w sztucznym spokoju twarzy, pozornie pogodnych, lecz szybko uciekających w bok spojrzeń, ust ledwie zmuszających się do krótkotrwałego uśmiechu. Życie Marii (Noomi Rapace) i Ingvara (Hilmir Snær Guðnason) upływa na pracy, czasem ciężkiej, czasem nieprzyjemnej i stresującej, choć niewątpliwie zakończonej satysfakcją, czasem po prostu dość nudnej. Nawet odpoczynek wydaje się jakoś nużący, rozmowy – wysilone. Podczas jednej z nich twórcy przemycają dyskretnie zwerbalizowane poczucie straty, która spowoduje ciarki u uważnej osoby. Ale któregoś pracowitego szaroburego dnia zachodzi dziwne zdarzenie, które wszystko zmienia, ich świat wypada z utartych kolein – a może właśnie wraca na właściwe tory?
Niniejsza historia została prosto, lecz starannie skonstruowana. Składa się ze swoistego prologu (który staje się jasny pod koniec filmu) i trzech rozdziałów. Już pierwsze kadry stanowią metaforę, pokazując dzikość, brutalność natury jako nieuchronnych pierwotnych sił, którym w zasadzie nie da się przeciwstawić, bo i tak zmiażdżą śmiałków, ukazując również kunszt autora zdjęć Eli Arensona i Agnieszki Glińskiej odpowiadającej za montaż obrazu. Rozdział I bardzo powoli snuje opowieść, koncentrując się na szczegółowym eksponowaniu codziennych obowiązków naszych bohaterów, dzięki czemu uwypuklona zostaje ich stagnacja. Można by rzec, że żyją z przyzwyczajenia, bez radości i bez głębszego celu, odtwarzając rytuały codzienności, które jakoś trzymają ich przy zdrowych zmysłach. Punktem kulminacyjnym rozdziału jest magiczne zdarzenie w owczarni. Przychodzi na świat niezwykła istota, przywracając Marii i Ingvarowi chęć do życia, w ich odczuciu nadając mu utracony sens. Twórcy filmu Lamb długo bawią się z widzami, odmawiając postawienia kropki nad i, a więc ujawnienia prawdziwej natury zaniesionego do domu tytułowego jagnięcia, hołubionego odtąd przez przybranych rodziców ku rozpaczy prawdziwej matki – owcy świetnie wiedzącej, że stało się coś strasznego. Każdy rozdział przynosi fabularne przełamanie status quo – w rozdziale II jest to przybycie Petúra (Björn Hlynur Haraldsson), brata Ingvara, muzyka, który wiecznie ma kłopoty i dziurawe kieszenie. W rozdziale III jego odejście (a właściwie okoliczności tychże), które umożliwia właściwy punkt kulminacyjny całego utworu w reżyserii Valdimara Jóhannssona. Stanowi to odwołanie do klasycznego dramatycznego – charakterystycznego dla thrillera – motywu obcego zaburzającego rytm społeczności, swoistą sielankę, i typowego dla horroru ostatecznego objawienia nadnaturalnej siły, dotąd czającej się gdzieś w mroku, pozwalając na złudne poczucie panowania nad sytuacją, która tu sprawiła, że w ludziach obudziły się przysłowiowe wilki. Czy jednak owce rzeczywiście są takie potulne? Czy nie mogą domagać się swego?
Nie ma jeszcze żadnych komentarzy. Napisz komentarz jako pierwszy!