Postrzeganie gier jako szkodliwego eskapizmu ma sporą tradycję, sięgającą zresztą czasów, gdy o rozrywce elektronicznej nikt jeszcze nie myślał. Przyczyn takiego podejścia może być kilka, ale skoncentrujmy się na jednej (związanej swoja drogą ze stereotypem, iż gry są dla dzieci): konflikcie pokoleń. Zaryzykuję tu stwierdzenie, iż wszystko zaczyna się od słabego kontaktu rodzica z pociechą. Ponieważ ów kontakt leży i kwiczy, nie da się problemu niezrozumienia tematu rozwiązać w ramach rodziny. Wpada się w panikę i bije na trwogę - a jak trwoga to do mediów. Medialne zjawiska zaś lądują wreszcie jako zagadnienia ważne, objęte społecznym dyskursem (dziennikarz na pewno poprosił losowych ekspertów o pomoc - ci nic nie wiedzieli, ale wierszówka i rozgłos kusiły, więc coś powiedzieli). Tymi zaś mogą już zajmować się psychologowie, socjologowie i inni naukowcy, szukający szansy na oryginalny doktorat lub granty rządowe.
Zapraszamy do zapoznania się z całością felietonu: