Zacznijmy od banału - seria Battlefield odcisnęła olbrzymie piętno na gatunku pierwszoosobowych strzelanin sieciowych. A wszystko zaczęło się niemal dekadę temu.
Zwykle mówi się, że czas tak szybko leci. Mnie tymczasem wydawało się, że pierwsza gra spod znaku Battlefield zadebiutowała dużo wcześniej niż w 2002 roku. Pamięć bywa - jak się okazuje na moim przykładzie - zawodna, ale jednego nie sposób zapomnieć: Battlefield 1942 był produkcją znakomitą. Gdyby nie on, to kto wie, czy dziś fani FPS-ów ekscytowaliby się tegorocznym pojedynkiem najnowszej odsłony serii DICE z najpopularniejszą marką na rynku. Pojedynkiem, który rozpoczął się na długo przed premierą obu tytułów, i który trwać zapewne będzie długo po tym, jak obie produkcje dotrą do milionów odbiorców, z niecierpliwością oczekujących na możliwość odebrania zamówionego już dawno egzemplarza. Emocje te w pewnej mierze zawdzięczamy prekursorowi słynnej, sprzedanej w astronomicznych sumach serii. I właśnie jemu, a także dodatkowi Road to Rome poświęcamy pierwszą odsłonę retrospektywnego cyklu, którym będziemy Was raczyć przez siedem kolejnych dni.
Niedługo po premierze Battlefielda 1942, kiedy pierwsze rozszerzenie było już w drodze, dla redaktorów GameSpotu (i zapewne nie tylko dla nich) było oczywiste, że Electronic Arts ma starannie zaprojektowany plan rozwoju marki. Trudno byłoby sobie jednak wyobrazić inny scenariusz - pierwsze spotkanie z Battlefieldem do dziś bardzo ciepło wspominane jest przez wielu, a sama gra pod względem średniej ocen w kręgu własnej rodziny ustępuje tylko najnowszej części, Bad Company 2 i wspaniałemu Battlefieldowi 2. W obu przypadkach różnice są jednak minimalne. "Bliski perfekcji balans między pojazdami a piechotą, między arcade'ową akcją a realistycznym osprzętem"; "najlepsza wieloosobowa strzelanina sieciowa osadzona w realiach II wojny światowej i być może najlepszy mlutiplayerowy shooter wszech czasów"; "idealne połączenie pola bitwy z FPS-ową akcją" - to tylko wierzchołek góry komplementów, jakie posypały się na Battlefield 1942 z ust i klawiatur krytyków najbardziej poważanych zachodnich portali. Takie komplementy to rzadkość, ale ten tytuł po prostu sobie na nie zasłużył.
Długo nie było jednak wiadomo, czy pomysł na rozgrywaną na mapach mogących pomieścić kilkudziesięciu graczy naraz strzelaninę w ogóle wypali. Na wczesnym etapie produkcji, gdy przedstawiciele szwedzkiego studia Digital Illusions CE (będąc jeszcze niezależną ekipą Skandynawowie częściej używali pełnej nazwy swojej firmy, dziś to po prostu EA DICE) chodzili od jednych drzwi do drugich w poszukiwaniu wydawcy, który uwierzyłby w ten projekt, spotykali się ze studzącym zapał sceptycyzmem. Na grę ostatecznie postawiło Electronic Arts i, jak można z łatwością stwierdzić po dziewięciu latach, była to jedna z najlepszych decyzji w historii amerykańskiego giganta wydawniczego. Battlefield 1942 furorę zaczął robić już kilka miesięcy przed premierą, kiedy światło dzienne ujrzało multiplayerowe demo. Gracze bez pamięci zauroczyli się w tej strzelaninie wojennej, a ich statystyki rosły z każdą minutą. Sukces był zatem na wyciągnięcie ręki, a pracownicy studia DICE poczuli na sobie presję, by jak najszybciej zamknąć projekt i wypuścić końcowy produkt na rynek.
We wrześniu 2002 roku Battlefield 1942 trafił na półki sklepowe. Gra była skupiona na trybie wieloosobowym. Stworzony wówczas multiplayer do dziś stanowi wzór dla wielu producentów, krytyków i samych graczy. 64-osobowe bitwy na wielkich mapach tętniły emocjami, zwłaszcza, że przed pierwszym BF-em tylko Tribes 2 pozwalało na wspólną zabawę w tak dużym gronie. Bodaj największą siłą strzelaniny wojennej studia Digital Illusions była konieczność współpracy. Znamienne jest to, że ten element w grach szwedzkiej ekipy przetrwał do dziś i stanowił podwaliny pod rozgrywkę w każdym ich kolejnym tytule. Ba, nawet w cechach produktu, wypisanych na oficjalnej stronie EA można przeczytać: "Praca zespołowa i kooperacja każdego członka są wymagane do odniesienia zwycięstwa". Gracze, wybierający spośród pięciu klas postaci musieli liczyć się z własnymi słabościami i wykorzystywać mocne strony, stąd odmienny styl działania dla każdej z nich. Szczególnie było to odczuwalne w szeregach medyków, którzy umiejętności bojowe mieli niższe, ale za to potrafili uzdrawiać kolegów z drużyny i samych siebie. Dziś może brzmi to banalnie, ale przed dziewięcioma laty wprawiało w zachwyt każdego fana sieciowych potyczek w perspektywie pierwszoosobowej i każdego gracza, który dzięki Battlefieldowi 1942 fanem tego gatunku się dopiero stawał.
Drużynowość rozgrywki uwypuklał też fakt, że nie było trybu zabawy, który chyba w największym stopniu stawia na indywidualność - klasycznego deathmatchu. Był za to team deathmatch, capture the flag i conquest. Te trzy moduły przez lata zapewniały niezmierzone pokłady dobrej zabawy. Zamiast skupić się bowiem na zaprojektowaniu większej liczby trybów, pracownicy DICE skupiali się na tym, jak sprawić, by rozgrywka w ich obrębie była jak najbardziej kompletna i przyjemna. W dyspozycji graczy znalazło się zatem 16 sporych map z różnych zakątków świata: Afryki Północnej, Azji Południowej, a także wschodniej i zachodniej części Europy. Wirtualny żołnierz mógł zgłosić akces do jednej z pięciu armii, które w trakcie II wojny światowej odegrały kluczowe role: amerykańskiej, brytyjskiej, niemieckiej, radzieckiej i japońskiej. Do pomijania wkładu rodzimych wojaków jesteśmy przyzwyczajeni, grunt, że w działaniach nie brali udziału Francuzi, których flagę, jak żartują internauci, stanowi biały krzyż na białym tle.
Obraz wojny w Battlefield 1942 był tak pełny nie dlatego, że z dwóch stron ruszało na siebie 32 chłopa, chcących zobaczyć, jak taka sama liczba żołnierzy zbudowanych z przystojnych jak na owe czasy polygonów osuwa się na ziemię. Ogromne wrażenie robiło przede wszystkim zastosowanie na tak dużą skalę maszyn wojskowych. Każda frakcja dysponowała swoim zestawem pojazdów, lotnictwa i floty. Po polach bitwy ku chwale gwieździstego sztandaru jeździły więc Rosomaki, po wodach Pacyfiku pływały USS Enterprise'y, a w powietrzu królowały Mustangi. Rosjanie w przestworza wysyłali z kolei nieśmiertelne Jaki-9, a na lądzie królowała katiusza "Stalin Organ" typu BM-13N. Każda frakcja dysponowała swoim zestawem takich perełek, bez których rozgrywka nie byłaby nawet w połowie tak przyjemna i wciągająca.
Battlefield 1942 odniósł sukces nie tylko w kategoriach jakościowych, ale też biznesowych. Niewiele gier wydanych wyłącznie na komputery osobiste potrafiło uciułać tak znakomity wynik. Według oficjalnych danych Digital Illusions sama edycja premierowa osiągnęła sprzedaż blisko 2,5 miliona egzemplarzy, a licząc z obydwoma dodatkami oraz wszelkimi wznowieniami - aż 4,39 miliona. Gra zostawia tym samym za plecami takie megahity, jak obie części Diablo czy Crysis, który przed dosłownie kilkoma dniami, po niespełna czterech latach od premiery, stracił tytuł pecetowego exclusive'a. Dlaczego konsumenci tak chętnie oddawali swoje ciężko zarobione pieniądze w zamian za tę produkcję? Chyba najlepszą odpowiedzią jest podsumowanie recenzji w prestiżowym magazynie Game Informer: - Bo ma wszystko, czego kiedykolwiek pragnęliśmy od gry osadzonej w realiach II wojny światowej.
Electronic Arts postanowiło kuć żelazo, póki gorące. Tuż po Nowym Roku, cztery miesiące po premierze Battlefielda 1942 i jakieś trzy i pół miesiąca po tym jak okazało się, że gra jest ogromnym sukcesem, na świat wyszedł pierwszy dodatek - Road to Rome. Rozszerzenie dostarczało jeszcze więcej tego, co gracze pokochali w podstawce - nowe jednostki, nowe mapy, nowe pojazdy i, co chyba najważniejsze - nowy front działań. Jak sama nazwa wskazuje, akcja przenosiła się do Włoch. Nie mogło więc zabraknąć bitwy o Monte Casino czy sycylijskiej Operacji Husky. Dodatek poprawiał też wyświetlanie trójwymiarowej grafiki (dziwnie to brzmi, prawda?), opartej na zrobionym własnym sumptem silniku Refractor 2.
Krytycy w swym przyjęciu Road to Rome nie szczędzili pochwał - chyba najwięcej lukru wylał nań dziennikarz serwisu GameSpy pisząc: - Właśnie takiego czegoś potrzebowali fani Battlefielda 1942. Mapy są doskonałe, a nowe pojazdy, pomimo ich niewielkiej liczby, stanowią miłe urozmaicenie. To dodatek, obok którego żaden fan Battlefielda 1942 nie powinien przejść obojętnie. Nie zmienia to jednak faktu, że dostało się trochę szwedzkiej ekipie odpowiedzialnej tak za podstawkę, jak i rozszerzenie. Narzekano głównie na brak świeżych trybów rozgrywki (w końcu ile można katować te trzy dostępne?), zwłaszcza, że cena rozszerzenia (20 dolarów) nie została ustawiona na najniższym progu.
Wspominając serię Battlefield, zwłaszcza, że to pierwszy odcinek retrospekcji, nie sposób pominąć tytułu dziś już pewnie zapomnianego, ale - co potwierdzali nawet sami twórcy - stanowiącego podwaliny pod sukces marki stworzonej przez Digital Illusions. Tym tytułem jest Codename Eagle, gra, która nigdy nie była w blasku chwały choćby w pewnym stopniu porównywalnej do tej, jakim cieszył (i nadal cieszy) się BF. Produkcję tę stworzyła niewielka grupka znana pod nazwą Refraction Games, która później zasiliła zresztą szeregi DICE-a. Choć projekt ten nie zapisał się złotymi zgłoskami na kartach branżowej historii, w sieci nie brakuje opinii, że bez niego nie byłoby Battlefielda. A przynajmniej nie w takiej formie, jaką cechuje się obecnie.
PS. Jeżeli jesteście zbulwersowani brakiem choćby jednego słowa na temat modów, które stanowią o sile Battlefielda 1942 i całej serii - uspokajamy. Najlepszym z nich zostanie poświęcony osobny artykuł, który przeczytacie w cyklu Tydzień z serią Battlefield.
Akcja promocyjna Tydzień z serią Battlefield jest organizowana wspólnie przez wydawcę gry, firmę Electronic Arts, oraz portal gram.pl.