O tym, że piątki przynoszą pecha, Roland wiedział od dawna.
Przesądny jak każdy człowiek morza, skrupulatnie przestrzegał zasady, by w ten dzień nie podejmować żadnych ważnych decyzji. Uważał więc, by w piątki nie podnosić kotwicy, nie zawierać umów ani nie omawiać kolejnych rejsów, ba, wystrzegał się nawet piątkowej gry w kości. W chwili, gdy przebrzmiało echo salwy armatniej, a po nim łoskot walących się murów, uświadomił sobie, że nie warto nawet wybierać się na dziwki.
Jednym płynnym ruchem strząsnął z siebie Margaret, wyskoczył z wyra i złapał przewieszone przez krzesło spodnie.
- Co się dzieje? – Dragon uniósł głowę znad blatu stołu, na którym spał. – Strzelają?
- Nie, Willow przywalił z czaszki w ścianę – parsknął Roland, ubierając się pospiesznie. – Ruszaj się, Dragon.
- Ale ja nawet nie… - wybełkotał jego towarzysz, wskazując na Margaret, budzącą się i siadającą powoli na sienniku.
- Nie trzeba było tyle żłopać zeszłej nocy. Zmywamy się stąd!
- Jasne. I znowu moja wina – burknął pirat, ale posłusznie podniósł się i złapał za rusznicę, opartą o stół.
- Hej, a wy dokąd? – wrzasnęła dziwka, przytomniejąc błyskawicznie. – Dokąd, koguciki zafajdane? Nie jesteście aby mi trochę forsy winni, wy kutasy przegniłe?
Zaczerpnęła tchu, chcąc kontynuować tyradę, lecz wtedy spojrzała w mrok lufy rusznicy, trzymanej przez Dragona, i zamarła. Pirat budził zgrozę i obrzydzenie i bez swej broni – znaczną część jego łysej czaszki zakrywała powyginana, metalowa płytka po niezbyt udanej trepanacji, a obok niej z bliżej nieznanych powodów wypalono wielką runę. Wrażenie robiły również rysy twarzy zbira, stopniowo rozmywające się na skutek opilstwa, bójek i łapanych co rusz chorób, ale ludzie zapamiętywali przede wszystkim ową broń – ciężką, zdawałoby się archaiczną rusznicę z rozszerzoną na końcu lufą, pokrytą dziwacznymi inskrypcjami.
Roland znał powody i nie lubił o nich rozmyślać.
- Łap, zdziro! – rzucił jej sakiewkę, którą ta złapała z podziwu godną skwapliwością.
- Hej, Roland, czy ty aby nie pozbyłeś się naszej tygodniówki? – zapytał Dragon, gdy wypadli na korytarz tawerny.
- Słyszysz, Dragon? – Roland obrócił się na pięcie i dźgnął towarzysza palcem w pierś. – Słyszysz ten łomot? Ktoś ostrzeliwuje Necroville, jełopie! Salwami burtowymi! To zaś oznacza, że pieniądze albo za moment stracą dla nas znaczenie albo wręcz przeciwnie. Rozumiesz?
- Nie.
- Coś mi mówi, Dragon, że ostatnio mózg wysrywasz – oznajmił Roland, po czym roztrącił tłum gości „Czarnej Płachty”, o tej porze dnia osobliwie nieprzytomnych i mało rozgarniętych, przeskoczył balustradę i wylądował na środku stołu, przy którym siedział Willow.
Ani huk salwy burtowej ani nawet trzask pękającego stołu nie był w stanie zbudzić pirata. Dopiero zderzenie z podłogą, a potem z twardym dębem – Roland bowiem bez ceregieli złapał kompana na łachy i wyrżnął nim parokrotnie o kolumnę – sprawiło, że z ociąganiem otworzył oczy.
-Co się dzieje? – wybełkotał.
Tłumaczenie mu czegokolwiek, zwłaszcza z rana, rozmijało się z sensem. Potężny, barczysty Willow o gorylowatych ramionach, sięgających po kolana i gęstych, zrośniętych brwiach nie ogarniał umysłem niczego co nie wiązało się z jedzeniem, piciem lub bezpośrednim zagrożeniem, a piratem był tylko i wyłącznie dlatego, że mu kazano. Roland więc szarpnął go za kapotę i bezceremonialnie wyciągnął z tawerny, roztrącając wrzeszczący, oszołomiony tłum kłębiący się przy drzwiach. Dragon parł za nimi, tłukąc gdzie popadnie kolbą rusznicy
Na brukowanej uliczce czekał na nich Baobab, wpatrzony w niebo.
Z jakiegoś powodu niebo nad Necroville zawsze było pochmurne i nawet o brzasku przybierało jedynie jaśniejszy odcień szarości. Skóra ogromnego Murzyna, na ogół czarna niczym rozpacz samobójcy, niewiele różniła się od niej barwą. Baobab wpatrywał się w nisko wiszące, brudne chmury i bełkotał w ojczystej mowie.
- Ruszaj się! – huknął Roland. – Musimy dotrzeć na „Orlicę” nim…
Równie dobrze mógłby szarpnął za gałąź drzewa, od którego Murzyn wziął swój przydomek. Olbrzym stał nieporuszony, aż niespodziewanie odwrócił głowę ku kapitanowi i syknął:
- Zagłada! Zagłada!
Roland słynął z odwagi i zuchwałości, a mimo to widok twarzy Baobaba z bliska przyprawiał go o dreszcze. Nie chodziło nawet o to, że w miejscu jednego oka miał on ogromny mosiężny ćwiek, a w drugim płonęło szaleństwo. W tym pociętym bliznami, czarnym obliczu kryło się coś, co zwiastowało śmiertelne niebezpieczeństwo - Baobab był bowiem magiem, ale człowiekiem tak nieprzewidywalnym i chaotycznym, iż Roland niejednokrotnie się zastanawiał, czy to on włada magią, czy też może ona włada nim.
Teraz, po raz pierwszy od chwili poznania, Baobab wydawał się śmiertelnie przerażony.
- Pierwsze słyszę, że miastu, które zdechło wieki temu, może grozić zagłada! – burknął, udając odwagę, i wyminął czarodzieja. – Chodu!
Nieznany okręt ryknął salwą burtową dwa uderzenia serca później. Sądząc po huku i łoskocie, większość pocisków trafiła w mury okalające Necroville, ale kilka przeszło górą. Jeden grzmotnął w dach kamienicy kilka kroków za nimi, zasypując bruk gradem drzazg i strzaskanych dachówek , inny, który najwidoczniej wleciał przez otwartą bramę, śmignął przez rynek, najpierw rozbijając dawno nie używany szafot, a potem grzęznąc w oknie ratusza. Trzeci musnął Kocią Wieżę, odłamując z niej kilka cegieł.
„Po co to wszystko? – myślał zdyszany Roland. – Po jaką cholerę ktoś miałby marnować dobre kule na tę stertę gruzów?”
W istocie, wystarczyło się rozejrzeć, by szybko dojść do wniosku, że Necroville wkrótce zgnije do reszty i rozpadnie się samo. Ktokolwiek postanowił zbudować miasto, miał doprawdy znakomity pomysł. Znajdujące się na końcu długiego półwyspu Necroville dysponowało rozległym, wygodnym kotwicowiskiem, osłoniętym groblą z wysokim murem obronnym. Trudno sobie więc wyobrazić lepsze miejsce do prowadzenia interesów, tym bardziej, że z lądem stałym miasto łączyła bezpieczna, szeroka droga. Z jakiegoś powodu władcy miasta zdecydowali się je jednak opuścić. Nikt nie znał przyczyn tej decyzji – być może zadecydował o tym permanentny brak słońca, może niewielka ilość ujęć wody pitnej, a może k’ashagi, ostry wiatr znad morza, który rzekomo przywodził ludzi do samobójstwa. W każdym razie wzniesione z niemałym trudem miasto, wraz ze swymi magazynami, kamienicami, rynkiem, ratuszem, wagą oraz murami stało się przytuliskiem dla całej zgrai piratów, przemytników, najemników, awanturników, dziwek i mętów wszelkiej maści. W rezultacie natychmiast zaczęło się rozpadać.
Następna kula wygryzła dziurę w ścianie kamienicy tuż przed nimi. Roland przebiegł przez chmurę pyłu, osłaniając oczy ramionami, za nim przebiegł Dragon, Willow i na końcu otumaniony Baobab. Uskoczyli przed rozpędzonym koniem z wrzeszczącym przeraźliwie jeźdźcem i przypadli do ziemi, gdy jeszcze jeden pocisk przeorał na w pół zgniły dach po drugiej stronie uliczki. Gdzieś zawodził jakiś uliczny prorok, wrzeszczały kobiety, ktoś wypalił z pistoletu, zataczający się pijaczyna chichotał do utraty tchu.
- Nigdy nie dotrzemy do tej cholernej przystani – wymamrotał Roland, dźwigając się na równe nogi. Kątem oka zauważył, jak Dragon podrzuca do ramienia rusznicę i mruży oko.
Nie zdążył wykrzyknąć.
Przegniły trup, który wystawił głowę z rynsztoka i powiódł dookoła ślepym spojrzeniem pustych oczodołów, rozpadł się na kawałki. Jednocześnie pijaczyna złapał się za gardło i rzucił na ziemię, desperacko walcząc o odzyskanie tchu. Końca tej walki Roland nie ujrzał, gdy w tej samej chwili na pijaka zwaliła się nadkruszona uprzednio ściana kamienicy. Spojrzał z wściekłością na Dragona, ale ten jedynie wzruszył ramionami.
- Nie znoszę żywych trupów – wycedził przez zęby.
Roland w pełni podzielał to zdanie – wedle popularnej teorii w Necroville ginęło tylu ludzi, że nie każdemu udawało się wepchnąć do krainy zmarłych, przez co bez przerwy ożywały tu trupy – ale o wiele bardziej od zombie przerażała go broń podwładnego. Nie trzeba było jej ładować, co stanowiło ogromną zaletę, ale ceną za pociągnięcie spustu zawsze było przynajmniej jedno życie. Roland obawiał się, że Dragon kiedyś chybi lub strzeli do umarlaka, a wtedy demoniczna strzelba wessie jego duszę. Tym razem ocalił go pijak
„Muszę się go pozbyć – myślał, biegnąć w stronę przystani. – Czym szybciej tym…”
- Kapitanie! – wrzasnął ktoś z daleka.
Nowoprzybyłym prowadził Strup, bosman „Orlicy”. Roland za nic w świecie nie chciał wnikać w szczegóły jego poczęcia – zielonkawy połysk skóry sugerował, że którymś z jego rodziców był goblin – ale cenił go za karność i autorytet, jaki wzbudzał u marynarzy. Za nim biegli Slash, młody chłopak z cutlasem przyrośniętym do dłoni i starszy od niego cyklop Uhu, których wszyscy z niejasnym powodów nazywali Bliźniakami, Cloudy, który pluł ogniem z gęby w chwilach wściekłości i Moonshine, chirurg-kanibal.
- To wszyscy? – ryknął z wściekłością Roland. – Gdzie Sax? Gdzie ten palant Julia? Gdzie Ogopogo i Vortex?
- Skąd mam wiedzieć? – parsknął bosman. – Niańczyć ich przez całą noc, kurwa, miałem?
- Zagłada… - mamrotał Baobab sinymi wargami i przewracał oczami.
- A, by was szlag! Za mną, na „Orlicę”!
Ledwie wybiegli zza ostatniego z magazynów portowych, od dawna pełniącego rolę tancbudy, a przekonali się, że pośpiech nie miał najmniejszego sensu. Ich wierny bryg, trafiony wielokrotnie w rufę, zanurzał się powoli, a bukszpryt unosił się ku zachmurzonemu niebu. Obok niego tonęły inne pirackie łajby, a woda bulgotała niczym kałuża wrzącej smoły. Za nimi majaczył nieznany okręt o mocno zrefowanych żaglach – jego wysoką burtę zasnuły dymy prochowe, ale widać było, że to potężna, dwupokładowa jednostka, zdolna obrócić całe miasto w perzynę.
- Tylko po co? – mruknął Roland. – Jak ja nienawidzę piątków…
- Kapitanie! – wrzasnął ktoś, chyba Uhu, wskazując coś pośród dymów.
Spomiędzy białawych kłębów, snujących się nad czarną wodą niczym upiory, wyłoniła się szalupa, popychana szybkimi, miarowymi ruchami wioseł. Inna wyłoniła się zza postrzelanego kadłuba „Witchdoctor”, trzecia właśnie przybijała do brzegu. Na nabrzeże zaczęli wdrapywać się żołnierze w lekkich napierśnikach i szpiczastych hełmach, natychmiast formując szyk obronny. W kierunku rujnowanego, walącego się Necroville wycelowały karabiny i kusze.
- A może byśmy skoczyli na nich? – mlasnął z zachwytem Cloudy, oblizując się po pokrytej sadzą gębie.
- Po co? – warknął Roland. – Masz ochotę dać się popruć w obronie tej cholernej nory? Wracamy do…
- Za późno! – mruknął Moonshine.
Ziemia zadrżała, skryty wśród dymów okręt znów bluzgnął ogniem. Budowle zatrzęsły się, skądś dobiegł łomot sypiących się murów, gdzieś buchnęły płomienie, wrzaski i jęki przybrały na sile. W tej samej chwili dowodzący grupą desantową oficer – jedyny bez broni palnej – wskazał grupkę piratów i krzyknął wysokim głosem. Huknęły karabiny, dziwnie cicho po ogłuszającej salwie burtowej.
I zaczęła się rzeź.
Baobab zareagował z prędkością, której nikt by się po nim nie spodziewał. Nim którykolwiek z żołnierzy zdołał nacisnąć spust, ciemnoskóry mag odwrócił się i zaryczał niczym demon wyrywający się z trzewi ziemi. Roland przezornie spojrzał w bok – nie chciał, by zniekształcona, rozciągnięta twarz z ustami rozdziawionymi na podobieństwo lufy armatniej znów przez kolejny miesiąc nawiedzała jego sny – ale zerknął ku żołnierzom. Uwolniona magia parła niczym niewidzialny taran, wyrywając kamienie z bruku i spopielając zarówno kule jak i bełty. Łódź zakołysała się gwałtownie, któryś z żołnierzy zachwiał się i runął do wody, inny złapał się za oczy, które nagle trysnęły krwią, reszta cofnęła się w strachu.
- Naprzód! – zaskowytał Roland i zerwał koszulę. Macki, wyrastające mu z pleców, natychmiast ożyły.
Grzmotnęła rusznica Dragona i z dziury w napierśniku któregoś żołnierza chlusnął strumień krwi. Reszta pędziła już na żołnierzy, nie zwracając uwagi na to, że tych jest dwukrotnie więcej. Roland w biegu wystrzelił z pistoletu, Uhu śmignął bolas, a Cloudy cisnął nożem. Szyk rozpadł się, a siedmiu piratów, przypominających teraz rozszalałe diabły, roztrącił go do reszty.
Oficer, krzycząc coś wniebogłosy, zastąpił drogę Rolandowi i ciął srebrzystą szablą. Pirat uniknął ciosu, chlasnął go cutlasem po napierśniku, a potem odwrócił się, by ciąć kolejnego, zwartego w pojedynku ze Slashem. O oficera martwić się nie musiał – jedna z jego macek oplotła zbrojne ramię, a druga wbiła mu się w rozwarte do krzyku usta. W tej samej chwili Strup przewrócił kolejnego i potężnym szarpnięciem zdarł mu napierśnik. Uhu, brocząc krwią z rany na piersi, szalał z ułamanym wiosłem, a rozradowany Willow tłukł naokoło pięściami w ołowianych rękawicach. Nim ktokolwiek zdołałby zliczyć do dwudziestu – a w Necroville była to rzadka umiejętność – walka dobiegła końca. Zakończył ją Willow, porywając jednego z ostatnich ocalałych i wrzucając do go czarnej wody portowej. Plusk wody zagłuszył rozpaczliwe wołanie o pomoc.
- Wykrwawisz się, chłopie! – Moonshine oplatał bandażem klatkę piersiową cyklopa, zlizując wyciekające spod opatrunku krople krwi. – Rogacizna na wszystkich wysp Wszetecznego Morza będzie beczeć z żalu po tobie.
Zdyszany Roland patrzył przez moment, jak z wody wynurza się kolejna macka i oplata usiłującego płynąć żołnierza, a potem wciąga go w odmęty. Potem rozejrzał się po pobojowisku.
- Nie mogliście zostawić chociaż jednego przy życiu? – parsknął.
- Co? – zdziwił się szczerze Willow.
- Żeby się chociaż, kurwa, dowiedzieć, o co w tej rozpierdusze chodzi! – warknął pirat.
- To chyba nie ostatnia okazja, by zasięgnąć języka – Strup wskazał coś zbryzganą krwią dłonią.
Z kłębów dymu, przewalających się nad ciemnymi wodami przystani, wyłaniały się kolejne szalupy wyładowane wojskiem. Jednocześnie niewidoczny niemalże okręt raz jeszcze bluzgnął ogniem. Rozżarzone kule gwizdnęły nad głowami oszołomionych piratów, któraś przebiła ścianę magazynu, która natychmiast stanęła w płomieniach.
- Spieprzamy stąd – oznajmił dziwnie spokojnym głosem Roland.
- A którędy życzy pan sobie spieprzać? – spytał Cloudy. – Krypę, zdaje się, rozwaliły nam te cudaki w hełmach. To może drogą na ląd, co?
Wygodny, brukowany trakt, którym ongiś połączono Necroville z resztą świata, został już dawno pochłonięty przez słone mokradła, które objęły panowanie nad większą częścią półwyspu. Stare porzekadło, jakoby „prawdziwy mężczyzna nie przybywa do Necroville lądem”, podyktował zdrowy rozsądek. Nikt, a już tym bardziej człowiek morza, nie był w stanie przedrzeć się przez topieliska rojące się od krokodyli, umarlaków i innego paskudztwa.
- Nie – Roland był coraz spokojniejszy, co reszta towarzystwa przyjęła z narastającym niepokojem. – Zejdziemy do podziemi.
- Chyba żeście, panie kapitanie… - jęknął Slash, ale w porę się opamiętał. Dragon zmarszczył z niedowierzaniem brwi, Moonshine upuścił żołnierską dłoń, którą oberżnął cichaczem, a teraz pogryzał, a Uhu, pobladły z upływu krwi, wycharczał:
- Zostawcie mnie więc tutaj. Już prędzej…
- Stulcie gęby! – huknął Roland. – Poszatkowaliśmy dwa tuziny tych cudaków szybciej, niż Strup kończy poranną sesję pierdzenia, a wy się lochów boicie?
- Ehem – burknął Dragon w imieniu wszystkich. – Boimy się.
Lochy pod Necroville były odpowiedzialne za równowagę struktury demograficznej miasta. Jego mieszkańcy oraz stali bywalcy skrupulatnie wystrzegali się pewnych zakątków nazywanych potocznie Bramami, natomiast równie skwapliwie wskazywali je wszelkim poszukiwaczom skarbów, awanturnikom, nawiedzonym prorokom i innym oszołomom, którzy chcieli ciemne moce pokonać, wydrzeć im majątek lub przekonać do walki po swojej stronie. Skąd się brało przeświadczenie, że owe ciemne moce mogłyby zgromadzić jakikolwiek majątek bądź też chciałyby kogokolwiek posłuchać, stali bywalcy nie mieli pojęcia i nie mieli ochoty stanu swej wiedzy powiększać.
- Posłuchajcie mnie, wy bydlęta zarazą toczone… - zaczął, ale natychmiast urwał. Widok pokaźnego podwójnego garłacza na dziobie najbliższej szalupy i celujących zeń artylerzystów, zadziałał lepiej od najbardziej motywującego steku przekleństw. – Chodu!
I skoczył w najbliższą uliczkę, a za nim Strup, Dragon, Baobab i cała reszta. Umykali w takim pośpiechu, że zgoła nikt nie zaprotestował, że Roland prowadzi ich w kierunku najbliższej Bramy. Nim skręcili, kapitan zdołał jednakże zerknąć przez ramię i zobaczył, jak kłęby dymu uchodzą, przegnane podmuchem wiatru i ukazują rufę nieznanego okrętu. Widniał na niej napis: „Knight Errand”.
Błędny rycerz.
Zupełnie nic nie wskazywało na to, że dziewięciu piratów właśnie wkradło się do królestwa sił ciemności. Tunel był ciemny i dość wilgotny, ale nie cuchnął siarką, lecz po ludzku, gównem i zgnilizną. Zamiast hord umarlaków, gigantycznych pająków i krokodyli z sześcioma odnóżami ujrzeli zgrabnie ułożony stosik dobrze nasmołowanych pochodni. Roland z wahaniem wziął jedną i podstawił Cloudy’emu pod gębę.
- Chuchnij – rozkazał.
Cloudy strzelił ogniem z pyska i pochodnia natychmiast zapłonęła żywym ogniem, oświetlając zakamarki tunelu. Kilka szczurów skuliło się w swoich norkach, w breji, płynącej środkiem korytarza, coś plusnęło niewinnie, w oddali zawył przeciąg. Roland spojrzał na Strupa.
- Co ty na to? – spytał.
- Nic – wzruszył ramionami pół-goblin. – Podobno rada miejska co kwartał posyła do każdej Bramy niewolników, by wypucowali pierwsze sto metrów każdego tunelu i ułożyli naręcza pochodni przy wejściu, żeby zachęcić przygłupów do wejścia do środka. Wie pan, kapitanie, żeby się Złe nażarło i cicho siedziało.
- A co to takiego, to Złe? – spytał Roland.
- Zagłada – powiedział Baobab.
- Myślałem, że masz na myśli to, co się dzieje na zewnątrz – burknął kapitan i wskazał kciukiem niewidoczne już wejście do tunelu. Echo jednakże nadal przynosiło przytłumione wybuchy, wystrzały z broni palnej i łoskot walących się zabudowań. – Ktoś lub coś postanowił zrównać to miasto z ziemią, a przy tym wybić wszystkich jego mieszkańców. Nie sądzę, bym za Necroville tęsknił, ale nie rozumiem, dlaczego ktoś nienawidzi go aż tak bardzo.
- Ja też nie – powiedział płaczliwym głosem Slash. – Gdzie ja teraz znajdę dziwki, które nie boją się ostrych narzędzi w łóżku?
- Albo nie zwracają uwagi na kolor skóry? – burknął równie niezadowolony Strup. – Cóż to za idiota?
- Błędny rycerz – rzekł z zadumą Roland.
- Co?
- Gówno. Idziemy.
- Jak to idziemy? – zaprotestował Dragon. – Myślałem, że posiedzimy chwilę, aż ta cała zawierucha przycichnie, a potem wyjdziemy i…
- I co? Zbudujemy nowy okręt z resztek tancbudy? – parsknął Roland. – Zostaw myślenie innym, Dragon.
- Kapitanie, ja naprawdę mam złe przeczucia – jęknął Uhu.
- Ja też. A jedno z nich mówi mi, że te przybłędy bez chwili wahania wlezą tu za nami. Raźniej, kumotrzy. Naprzód.
I ruszył jako pierwszy z dobytym cutlasem i wzniesioną pochodnią, mając po lewej Dragona z narychtowaną rusznicą i Strupa z bełtem na zdobycznej kuszy. Za nimi szli mamroczący pod nosem Baobab oraz Willow, którego uśmiech wskazywał, że nie zorientował się jeszcze, dokąd go zaprowadzono, a dalej Bliźniacy, Cloudy z drugą pochodnią i Moonshine, nadal pogryzający dłoń.